Przyjdź na spotkanie z Sebastianem Fitzkiem w Poznaniu, Warszawie i Wrocławiu, gdzie będzie promował swój najnowszy thriller psychologiczny „Pacjent”
Przegląd
- Typ: Spotkania z autorami
- Marka: Amber
Podczas spotkań Sebastian Fitzek będzie promował swój najnowszy thriller psychologiczny „Pacjent” (fragment możesz przeczytać poniżej).
Zapraszamy na spotkania autorskie! Przyjdź z własną książką lub kup ją na miejscu. Zdobądź autograf Fitzka!
Poznań 29 maja o godzinie 18:00 – Pałac Działyńskich, Biblioteka Kórnicka PAN
Warszawa 30 maja o godzinie 18:00 – Hala Koszyki, Księgarnia Świat Książki
Wrocław 1 czerwca o godzinie 15:30 – Stary Klasztor. Sebastian Fitzek jest gościem Międzynarodowego Festiwalu Kryminału
Przeczytaj recenzję thrillera psychologicznego „Pacjent” autorstwa laureatki Nagrody Wielkiego Kalibru 2013 oraz tegorocznej nominowanej, Marty Guzowskiej:
“Pacjent” Sebastiana Fitzka to dla mnie kwintesencja wszystkich moich lęków, esencja przerażenia mocna jak więzienna herbata. Ale po kolei…
W Berlinie (swoją drogą: kocham to miasto, ale po lekturze Fitzka naprawdę patrzę na nie innymi oczami) grasuje seryjny morderca, który porywa, krzywdzi i zabija dzieci. Wiedzą o tym rodzice Maksa, ale sąsiadka, którą chłopiec chce odwiedzić, mieszka zaledwie dwa domy dalej. Ustalają z synem, że nigdzie nie zboczy po drodze, a na dodatek umawiają się na hasło bezpieczeństwa: gdyby ktoś w ich imieniu miał odebrać Maksa, musi je podać. A jednak chłopiec znika. A rodzicom wali się cały świat.
Ale taka – już ogromnie dramatyczna – fabuła, byłaby dla Fitzka zbyt prosta. Więc idźmy dalej.
Seryjny morderca zostaje schwytany i umieszczony na ściśle strzeżonym oddziale szpitala psychiatrycznego. Nie zdradza jednak, co zrobił z Maksem.
Zdesperowany ojciec chłopca jest gotowy na wszystko, by dowiedzieć się przynajmniej, gdzie morderca ukrył zwłoki. Zmusza więc szwagra-policjanta, żeby załatwił mu fałszywą tożsamość, ale nie byle kogo, tylko… innego pacjenta, który ma właśnie zostać umieszczony w tym samym szpitalu. Tam ojciec Maksa musi dostać się na oddział strzeżony i wydobyć wszystko z mordercy.
A tymczasem wiele wskazuje na to, że Maks ciągle żyje…
I w tym punkcie Was zostawię. Wiem, dobrze wiem, co myślicie. Ale jeśli napisze choć słowo więcej, pomyślicie jeszcze gorsze rzeczy, bo zepsuję Wam przyjemność czytania. A przyjemność jest wielka, bo książka, choć przerażająca, napisana jest znakomicie i dam głowę, że Wy też, tak jak ja, nie będziecie się mogli oderwać.
Tak, jak napisałam na początku: “Pacjent” Sebastiana Fitzka to dla mnie kwintesencja wszystkich moich lęków, esencja przerażenia. Esencja lęku o dzieci. Esencja egzystencjalnych pytań o to, kim naprawdę jesteśmy. Esencja obawy przed tym, że wystarczy drobna zmiana chemiczna w moim mózgu i stanę się zupełnie kimś innym.
Ale gdyby Fitzek nie trafiał tak dokładnie w sedno lęków, nie czytałoby się go tak dobrze, prawda?
Przeczytaj fragment najnowszego thrillera psychologicznego „Pacjent”:
Dlaczego tu jest tak zimno?
Choć Miriam przekroczyła właśnie próg piekła, tu na dole panował
ziąb. Piwnica bez okien miała wilgotne ceglane ściany,
które pokrywała czarna pleśń, jak rak pokrywa oskrzela palacza
tytoniu.
– Uwaga – ostrzegł policjant, wskazując jej głowę, którą musiała
pochylić, żeby w przejściu do kotłowni nie zawadzić o rurę
kanalizacyjną. A Miriam miała przecież tylko metr sześćdziesiąt
pięć wzrostu. Nie mogła się równać z Tramnitzem, który wyglądał
o wiele zbyt atrakcyjnie jak na tak przerażającą sytuację. Miał
szerokie barki, wysokie czoło, szczupłą, ale muskularną budowę.
Był jak stworzony do zdjęcia na tytułową stronę berlińskiego
kalendarza policyjnego, gdyby taki istniał. Ale tu, na dole, jego
blond fryzura w stylu „znowu się nie wyspałem” zbierała kurz
i pajęczyny, bo głową dosięgał do piwnicznego stropu. Domek
na skraju Grunewaldu pochodził z lat dwudziestych zeszłego
wieku. W tamtych czasach tutejsi ludzie widocznie byli niżsi.
I na pewno nie tacy źli jak ostatni mieszkaniec tego domu.
Chociaż, kto wie?
Miriam przełknęła ślinę i starała się przypomnieć sobie, jak
ma na imię ten uprzejmy policjant, który przyjechał po nią
i przywiózł ją tutaj.
Nie, żeby to miało jakieś znaczenie. Próbowała tylko zająć
myśli czym innym. Ale nie udawało się jej skierować ich na coś
neutralnego. Nie tu, w tej piwnicy cuchnącej krwią, moczem
i strachem.
I śmiercią.
Tramnitz odczepił czerwono-białą taśmę przyklejoną przez
ekipę zabezpieczającą ślady na krzyż w otwartej framudze drzwi
i zagradzającą dostęp do miejsca zbrodni. Widniały na niej powtarzające
się słowa BLOKADA POLICYJNA, czarnymi literami
na dwubarwnym tle.
Ale Miriam przeczytała: „NIE IŚĆ DALEJ! NIE PATRZEĆ!”
– Proszę posłuchać. – Komisarz pocierał nerwowo trzydniowy
zarost. W świetle zakurzonej piwnicznej lampy wyglądał, jakby
był chory na żółtaczkę. – Właściwie nie wolno nam tu przebywać.
Miriam chciała jednocześnie przytaknąć i pokręcić przecząco
głową (nie, nie wolno nam; ale: tak, ja muszę to zrobić), co w rezultacie
sprawiło, że jej tułów wykonał dziwny ruch.
– Kiedy ja chcę to zobaczyć – odezwała się.
Powiedziała „to”, jakby chodziło o jakiś przedmiot. Nie zdobyła
się, żeby nazwać grozę po imieniu. Bo byłoby to jej imię.
– Przekraczam w tej chwili swoje uprawnienia. Miejsce zbrodni
jeszcze nie jest dostępne, a ten widok…
– Nie może być gorszy od tego, który mam w głowie – powiedziała
ledwo słyszalnie Miriam. – Proszę, ja muszę to zobaczyć
na własne oczy.
– Dobrze, ale uwaga! – Policjant ostrzegł ją po raz drugi, wskazując
teraz na stopnie przed nimi. Drewniane schodki zaskrzypiały
sucho pod jej sportowymi butami. Tramnitz odciągnął na bok
mleczną plastikową płachtę niby zasłonę prysznica. Znajdował
się za nią jakby przedsionek piwnicy, wykorzystywany prawdopodobnie
przez właściciela jako przebieralnia czy garderoba,
i dopiero kilka kroków dalej przez przymknięte drzwi przeciwpożarowe
wchodziło się do piekła.
Mundur listonosza wisiał porządnie na wieszaku na miedzianym
przewodzie. Obok stał dwukołowy wózek z paczkami.
– A więc jednak – wyrwało się Miriam.
Tramnitz kiwnął głową. Zamrugał, jakby dostał mu się do
oczu kurz unoszący się w zatęchłym powietrzu.
– Pani podejrzenia się potwierdziły.
Boże wielki.
Miriam chwyciła się za gardło, niezdolna przełknąć ślinę, usta
miała wyschnięte.
Kiedy policja mimo upływu tygodni wciąż jeszcze nie natrafiła
na ślad Laury, Miriam na własną rękę podjęła poszukiwania
córki. Przepytała raz jeszcze wszystkich sąsiadów, wszystkich
pracowników sklepów w okolicy placu zabaw w Dzielnicy Szwajcarskiej,
na którym jej córkę widziano po raz ostatni.
Była tam pewna starsza lokatorka, z lekką demencją, której
gadania widocznie nikt nie wziął na serio albo nikt się nie zastanowił
nad jej słowami, co było o tyle zrozumiałe, że w trakcie
mówienia bardzo szybko traciła wątek i zaczynała pogrążać się
we wspomnieniach. W każdym razie kobieta powiedziała, że
w dniu uprowadzenia widziała pocztowego doręczyciela. Zrobiło
jej się go żal, bo nikt mu nie pomógł taszczyć tego mnóstwa
paczek, które musiał zabrać z powrotem i wracać z nimi kawał
drogi od bloku przy ulicy Altdorfer aż do swojej furgonetki DHL,
bo nie zastał odbiorców w domu. Potem zaczęła opowiadać, że
ten człowiek przypominał jej siostrzeńca, co nie przysporzyło
wiarygodności jej słowom.
A jednak to ona dostarczyła najważniejszej wskazówki!
– On rzeczywiście był przebrany za doręczyciela – potwierdził
Tramnitz i lekko trącił nogą stos paczek wysokości z półtora
metra, ułożony na dwukołowym wózku przy ścianie. Była
najpierw zdumiona, a potem przerażona, kiedy stos w całości się
przewrócił, mimo że policjant ledwo go tknął.
– Papier mâché – oznajmił Tramnitz. – W środku nic nie ma.
Była to pusta wewnątrz atrapa.
Wysokości metr pięćdziesiąt.
Dość miejsca dla siedmiolatki.
– Laura – jęknęła Miriam. – Moje dziecko. Co on z nią zrobił?
– Odurzył ją, żeby ukrytą w tej atrapie bez przeszkód zawieźć
do swojego dostawczaka. Proszę za mną.
Silne ręce Tramnitza odsunęły drzwi przeciwpożarowe, na
których z zewnątrz widniała stara nalepka sklepu muzycznego
Sound & Drumland. Czy to możliwe, żeby ten potwór lubił
muzykę?
Tak jak Laura?
Miriam przyszło na myśl dziecięce pianino, kupione nie dawniej
jak zeszłego lata, które w ostatnich tygodniach tak nieznośnie
cicho stało w dużym pokoju.
Za to tu na dole było nieznośnie głośno. W tej kwadratowej
piwnicy, do której właśnie weszła, Miriam zdawało się, że słyszy
krzyki swojej córki. Echo wspomnień odbijało się od trupioszarych
ścian i wyłożonej płytkami podłogi z odpływem pośrodku.
Nad nimi kołysała się niczym nieosłonięta, spryskana białą
farbą żarówka, która wydawała się źródłem raczej cienia niż
światła.
– Co to jest? – wychrypiała Miriam, wskazując na skrzynię
stojącą przed nimi pod ścianą.
Tramnitz podrapał się po wygolonej skórze na karku i zmierzył
wzrokiem kanciasty drewniany kojec. Skrzynia spoczywała
na metalowym stole, przypominającym stół sekcyjny. Była zbita
z brązowego prasowanego drewna, miała długość około półtora
metra i szerokość trzydzieści centymetrów. W dłuższej ściance,
zwróconej w ich stronę, w odstępie mniej więcej szerokości dłoni
były wycięte dwa okrągłe otwory, nieco większe niż powierzchnia
rakietki do ping-ponga. Były obciągnięte nieprzejrzystą folią, tak
samo jak górna część skrzyni, Miriam nie mogła więc widzieć,
co znajduje się w jej wnętrzu.
– To inkubator – wyjaśnił Tramnitz i piekło tej piwnicy stało
się jeszcze bardziej lodowate. Miriam zrobiło się niedobrze,
kiedy pojęła, że otwory umożliwiają dotykanie tego, co się kryło
za ściankami „inkubatora”.
– Co on jej zrobił? Co on zrobił mojemu dziecku? – spytała
Tramnitza, nie patrząc na niego.
– Sprawca pracował wiele lat na oddziale wcześniaków, dopóki
nie został stamtąd wyrzucony za nieobyczajne zachowanie.
Nigdy tego nie przebolał. Tu na dole stworzył sobie własny
oddział noworodków.
– Po co?
Miriam podeszła o krok bliżej, wyciągnęła rękę, ale dłoń za
bardzo jej się trzęsła. Nie była w stanie nic zrobić. Jakby „inkubator”
otaczało pole magnetyczne, tym silniej odpychające jej
palce, im bardziej się zbliżały, żeby zerwać folię.
Tramnitz podszedł do niej od tyłu. Dotknął lekko jej ramienia,
odchrząknął.
– Czy pani naprawdę tego chce?
Kiwnęła głową, zamiast uciec z krzykiem.
Policjant zerwał plastikową folię z „inkubatora”, a Miriam nie
zdążyła wystarczająco szybko zamknąć oczu. Zobaczyła, a obraz
grozy odcisnął piętno w jej pamięci jak rozżarzone żelazo odciska
znak na skórze zwierzęcia.
– Laura – wydusiła, dysząc ciężko, bo nie było wątpliwości.
Ciało było wprawdzie przysypane absorbującym zapachy żwirkiem
dla kotów, a pod szeroko otwartymi oczami wiły się już
robaki, ale Miriam poznała ją: po dołeczku na brodzie, znamieniu
obok prawej brwi, po spince do włosów z księżniczką Lillifee
poskramiającą krnąbrny kucyk.
– Dbał o nią.
– Że co?
Miriam była duchem oddalona o lata świetlne od wszelkiego
rzeczywistego życia, pogrążona w morzu bólu i udręki. Słowa
policjanta wdarły się do jej świadomości jak z innego wymiaru
i nie miały sensu.
– Dawał jej pożywienie, lekarstwa, ciepło. I miłość.
– Miłość?
Miriam pomyślała, że chyba straciła rozum.
Odwróciła się do Tramnitza i spojrzała na niego. Za zasłoną
z jej łez atrakcyjna, symetryczna twarz policjanta rozmywała się
jak za ścianą deszczu.
Ku swemu przerażeniu usłyszała jego gardłowy rechot.
– O, jest dużo lepiej, niż miałem nadzieję. Ten wyraz pani
twarzy!
W tym momencie Miriam miała pewność, że nie ma już Boga.
Jest już tylko ona, trup Laury i diabeł tuż przed nią.
– Nie jest pan żadnym policjantem – chciała jeszcze wykrzyczeć.
– To pan zrobił! To pan uprowadził moje dziecko, torturował
je i zamordował!
Ale wszystkie te słowa już nie wydobyły się z jej ust, bo między
oczy Miriam wbiła się siekiera.
Ostatni dźwięk, jaki usłyszała w tym życiu, to był bolesny
trzask, jakby cały las suchych gałęzi łamał się w jej uszach, przez
co przebijał się już tylko odrażający rechot Guida Tramnitza,
kiedy zadawał ciosy. Raz za razem.
I znowu.
Aż wszystko wokół niego i niej stało się jedną jedyną czerwoną
mgłą, a potem ostatnim, gwałtownym bólem. Potem nie
było już nic.
Nie było już nawet czerni.