Ta historia po prostu mnie osaczyła i zmusiła, by ją opisać… KSIĘŻYC NAD VAJONT – PREMIERA 9 PAŹDZIERNIKA

Przegląd
- Typ: Wywiady
- Marka: Szara Godzina
KSIĘŻYC NAD VAJONT – PREMIERA 9 PAŹDZIERNIKA
Ta historia po prostu mnie osaczyła i zmusiła, by ją opisać. Myślę, że to kwestia emocji, tego jak silnie działa na wyobraźnie znalezienie się w samym sercu Vajont. – mówi Katarzyna Kielecka, autorka dwutomowej powieści „Księżyc nad Vajont”, która ukaże się 9 października nakładem Wydawnictwa Szara Godzina. Rozmawiamy z autorką z okazji zbliżającej się premiery książki.
Wraz z bohaterkami „Trzykrotek” podróżowaliśmy do Włoch. „Księżyc nad Vajont” w części rozgrywa się pod włoskim niebem… To Pani ulubione miejsce wakacyjne?
Moim ulubionym miejscem wakacyjnym są po prostu góry. Zachwycają mnie zarówno Alpy, jak i Bieszczady. A Włochy po prostu lubię. Podoba mi się klimat, jaki panuje w tym kraju i nie chodzi mi o pogodę, a wrażenie luzu, spokoju. Mam poczucie, ze tam ludzie są mniej spięci, nie biegają między obowiązkami jak chomik w kołowrotku, stawiają na relacje, doświadczanie, po prostu cieszą się życiem.
Czy do Doliny Vajont trafiła Pani przypadkiem, czy też przywiodła Panią dramatyczna historia tego miejsca?
Trafiłam tam przypadkiem. Szukaliśmy noclegów w południowej części Dolomitów, bo tych okolic jeszcze nie zwiedzaliśmy, i wybór padł na Erto. Dopiero na miejscu zderzyliśmy się z dramatem, który się tam rozegrał.
A jak to się stało, że wydarzenie sprzed 60 laty stało się motywem Pani najnowszej powieści?
Ta historia po prostu mnie osaczyła i zmusiła, by ją opisać. Myślę, że to kwestia emocji, tego jak silnie działa na wyobraźnie znalezienie się w samym sercu Vajont. Każdy dom, który mijałam, miał swoją opowieść związaną z katastrofą – także ten, w którym nocowaliśmy. Niemal na każdym kroku widać ślady tego, co się tam wydarzyło i w serce uderza pustka. Dolina jest niemal wyludniona, a przecież 60 lat temu tętniła życiem. Do myślenia dają też liczby, bo ludzki dramat trzeba tam mnożyć przez tysiące osób.
Jak rozumiem, pamięć o katastrofie wciąż żyje w tutejszych ludziach?
Tak, zdecydowanie. Odnosiłam wrażenie, że ci, którzy zdecydowali się wrócić do doliny Vajont po katastrofie, stali się w pewnym sensie strażnikami pamięci. To widać chociażby na profilach i grupach na Facebooku związanych z gminą Erto e Casso. Można tam znaleźć mnóstwo archiwalnych zdjęć, wspomnień, odniesień do historii. Ci ludzie przykładają ogromną wagę do zachowania wspomnień i kultywowania dawnych lokalnych tradycji.
Widać jej ślady? Zestawienie idyllicznego krajobrazu ze śladami katastrofy musi być niezwykle dramatyczne…
Widać i to bardzo wyraźnie. Obok wyremontowanych, odnowionych domów stoją szkielety bez dachów, okien i drzwi, często bez stropów między piętrami. Jeśli się dobrze zaciągnąć górskim powietrzem, można w nim wyłapać ślady wilgoci. A do tego ta pustka i cisza przerywana regularnym biciem dzwonów. Przed tamą znajduje się ogromne wzgórze, którego nie powinno tam być, a góra Toc, pośrednio sprawczyni tragedii, wciąż wygląda na wyraźnie okaleczoną. Gdy patrzyłam na to wszystko już świadomie, z wiedzą o tym, co się wydarzyło, autentycznie czułam w powietrzu dziwne napięcie, jakby niepokój. Wciąż mi się zdawało, że słyszę echo głosów tamtych ludzi, czuję w sobie ślad ich przerażenia oraz stanowczy przykaz, by zabrać ze sobą wszystko, czego doświadczam, i zrobić z tego pożytek.
Czy opisując codzienność w Dolinie Vajont, oparła się Pani na wyobraźni, czy też wertowała również newsy prasowe, wspomnienia, by oddać szczegóły?
Szukałam wszędzie, gdzie udało mi się dotrzeć. Znalazłam sporo artykułów, zapisków wspomnień, wywiadów z ocalałymi z katastrofy i filmów dokumentalnych które po przetłumaczeniu z włoskiego były świetnym materiałem do zrozumienia tamtejszej mentalności, poznania warunków życia, atmosfery tego miejsca. Nieocenione były dla mnie stare fotografie, które nadawały odpowiedni kierunek mojej wyobraźni.
A bohaterowie? Inspirowała się Pani losami konkretnych ludzi? By wspomnieć rodzinę Lanzów?
Główni bohaterowie Księżyca nad Vajont powstali w mojej wyobraźni. Celowo nie szukałam odniesień do prawdziwych postaci. Wiedziałam od początku, że wśród włoskich górali umieszczę osobę z Polski i już sam ten fakt popchnął mnie ku fikcji. Zakładałam, że będzie to powieść nie tylko o tragedii z Vajont, bo chciałam przekazać za jej pomocą coś bardziej uniwersalnego, co wykracza daleko poza tamte wydarzenia. Jednak w zakresie samej katastrofy trzymałam się faktów i ograniczyłam ich naciąganie do minimum. Sprawdziłam nawet, w jakiej fazie był wówczas tytułowy księżyc, by odpowiednio go odmalować w tekście. Zależało mi, by kluczowe sceny z pierwszego tomu ukazać jak najbardziej autentycznie, a tym samym sprawić, że Czytelnicy wejdą w tę opowieść i doświadczą emocji, które towarzyszyły mi podczas pobytu w Erto oraz podczas pisania.
Ich losy się plotą… Trudno zapanować nad taką liczbą bohaterów i wątków?
Nie. W tym wypadku co innego stanowiło największą trudność. Pisząc pierwszy tom, zdawałam sobie sprawę, że część bohaterów nie przeżyje katastrofy. Tak musiało się stać i nie mogłam uciec od tego rozwiązania, jeśli chciałam stworzyć wiarygodną opowieść, która pasowałaby do ówczesnej rzeczywistości. Ciężko, naprawdę ciężko było zdecydować, kto straci życie. To żadna frajda bawić się w palec przeznaczenia w takich okolicznościach. Każdą z tych postaci opłakałam, jak kogoś bliskiego. Mam nadzieję, że Czytelników także poruszy ich los.
Powieść rozgrywa się w dwóch krajach i dwóch przedziałach czasowych… Jak Pani nad nią pracowała?
W przypadku tej dylogii sprawdziło mi się pisanie wątkami. Najpierw stworzyłam wszystkie rozdziały historyczne, a dopiero potem usiadłam do tych nowszych. Dzięki temu wraz ze współczesnymi bohaterami krok po kroku odkrywałam tajemnice przeszłości i łatwiej było mi zachować w nich nieco inny, lżejszy klimat.
Marianna Lanza wraz z dziewięcioletnią Tereską opuściła Dolinę Vajont i osiadła w Łodzi. Jak udało się Pani tak wiernie oddać stan ducha ludzi naznaczonych tragedią?
Sporo czytałam na ten temat, nie tylko w odniesieniu do Vajont. W tym wypadku zadziałały mechanizmy, które mają odniesienie także do innych sytuacji, w których człowiek doświadcza zagrożenia życia i straty bliskich. Zależało mi, by moi bohaterowie przyjęli różne postawy, lecz żeby każda z nich była uzasadniona psychologicznie i wiarygodna.
A wątek relacji matki i córki, przekazywanej niejako z pokolenia na pokolenie. Marianny i Teresy. Teresy i Karoliny…
To w zasadzie temat nadrzędny. Rozmawiamy o katastrofie, lecz właśnie więzi rodzinne są w tej książce najważniejsze. Obie bohaterki – Teresa i Karolina – mają specyficzne, trudne relacje z matkami, lecz nie tylko matki determinują ich losy. Równie ważni są tu ojcowie. Powiedziałabym nawet, że ojcowie grają tu kluczowe role, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. Ważne jest też macierzyństwo i oczywiście miłość. Życiorysy Teresy i Karoliny znacznie się od siebie różnią, lecz każda z nich dostała szansę na szczęście. Czy każda z nich ją wykorzystała, to już inna kwestia. O tym Czytelnicy przekonają się podczas lektury.
Karolina Cichońska jest rozdarta pomiędzy miłością do dzieci i męża a opieką nad zaborczą matką. Myślę, że niektórzy czytelnicy odnajdą w tej sytuacji siebie…
Możliwe. W końcu nikt z nas nie jest wolny od błędów w relacjach z najbliższymi. Jeśli tak się stanie, uznam to za dodatkowy atut tej powieści. Dla pisarza to wielka radość, gdy Czytelnicy dostrzegają w bohaterach siebie, bo to oznacza, że książka mimo fikcji jest prawdziwa, bliska życia.
Było to zadanie nie tylko pisarskie, ale i wyczerpujące emocjonalnie?
Zdecydowanie. Zawsze wkładam w pisanie mnóstwo emocji, ale tu chyba pobiłam rekord. I wbrew pozorom dotyczy to szczególnie drugiego tomu „Echo”, który obejmuje czasy już po katastrofie w Vajont. Nie spodziewałam się, że sama sobie zafunduję przez fabułę taki stan, że ciężko będzie mi zasnąć. Najtrudniejsza była bezradność. Niby to moja powieść, jako autorka mogę z akcją zrobić wszystko, ale przecież nie o to chodzi w pisaniu, by prowadzić bohaterów tylko jasnymi ścieżkami. Mimo wszystko uważam, że udało mi się tchnąć w tę dylogię nieco nadziei na to, że jeszcze wyjdzie słońce, a księżyc, królujący na niebie, nie zawsze świeci złowrogo.
Wierzy Pani, że prawda i szczerość są drogą do zrozumienia i wybaczenia?
Wierzę, że dają na nie szansę, ale nie stanowią gwarancji. Potrzebna jest jeszcze praca nad sobą i dobra wola z obu stron.
W tle ich historii jest PRL-owska i obecna Łódź. Opisywała ją Pani, bazując na rodzinnych i swoich wspomnieniach?
Tak. Zależało mi, by ukazać historię Retkini – osiedla, które w ciągu paru lat z wiejskich przedmieść przekształciła się w jedną z największych sypialni Łodzi. Tam się wychowałam, niejako na moich oczach osiedle się zmieniało. Część opisanych zdarzeń pamiętam, o innych słyszałam z opowieści lub znalazłam w archiwalnych materiałach.
Książka jest więc też podróżą sentymentalną?
Tak, do miejsc z mojego dzieciństwa. Nie mieszkam na Retkini już 19 lat, a jednak siedzi mi w sercu. Gdy śni mi się dom, jest nim zawsze tamto mieszkanie w bloku na drugim piętrze, w którym spędziłam ćwierć wieku. Ja wiem, że to zwykłe blokowisko i ma mnóstwo wad. Tylko co z tego? To moja kochana Retkinia i bardzo chciałam pokazać ją Czytelnikom.
Czy mogłaby Pani polecić czytelnikom dwutomową powieść „Księżyc nad Vajont”?
Serdecznie zachęcam do lektury „Księżyca nad Vajont” wszystkich Czytelników. To powieść o włoskich góralach i polskich mieszczuchach, o wielkich dramatach i o wielkiej miłości, o nadziei i rozczarowaniu, o tęsknocie i o walce o najbliższych. Myślę, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie i poczuje bliskość, zrozumienie, jakiś wspólny mianownik z co najmniej jedną z postaci. W opinii moich beta-czytelników akcja wciąga od pierwszych stron i trzyma aż do końca, a na dodatek dzięki Wydawnictwu Szara Godzina, Czytelnicy otrzymają oba tomy jednocześnie, co znacznie poprawia komfort lektury. Dodam jeszcze, że premiera książki będzie miała miejsce dokładnie w 60. rocznicę katastrofy w Vajont, co ma dla mnie wymiar symboliczny.
Ma Pani plany na kolejną podróż, także literacką, do Włoch?
Planów pojawia się mnóstwo, więcej niż byłabym w stanie zrealizować. Chwilowo zamierzam zwrócić się w inną stronę (literacko i podróżniczo). Przepadam za Włochami, ale czasem trzeba odpocząć od tego, co się lubi, żeby mieć szansę porządnie zatęsknić.
Z Katarzyną Kielecką rozmawiała Magda Kaczyńska