Moby “Porcelain” – długo wyczekiwana autobiografia legendy muzyki klubowej nareszcie w Polsce!

Przegląd

20 marca premiera autobiografii “Porcelain” Moby’ego!

Muzyk doskonale skomponował swoje wspomnienia – bez lukru, szczerze, okrutnie i zabawnie.
W końcu jest potomkiem słynnego pisarza Hermana Melville’a i niewątpliwie talent odziedziczył po przodku.
W “Porcelain” śledzimy podróż Moby’ego od mieszkania w opuszczonej fabryce w Connecticut do grania w najlepszych klubach w Nowym Jorku i Europie.
Czyta się ją jak osobistą medytację o różnych przeciwnościach, które Moby godził przez 50 lat swojego życia: wiarę chrześcijańską i hedonistyczną passę; głód sławy i skrytą osobowość; szacunek dla ambicji i głęboką wiarę w łut szczęścia.

“Porcelain” to nie tylko portret artysty o niebywałej osobowości, ale też swoisty list miłosny do pełnego chaosu Nowego Jorku, jakiego już nie ma i świata muzyki lat ’90.
Dziennikarze i recenzenci uznają “Porcelain” za jedną z najlepszych autobiografii muzycznych w historii. Dlaczego? Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeczytać.

PATRONI MEDIALNI:

MOBY – Porcelain
fragment

Teraz był rok 1990 i właśnie sprzątali Union Square Park: uschłe drzewa wywieziono i dbano o te, które z trudem rosły. Narkomani przenieśli się do parków Tompkins Square i East River. „Palladium” zaś zmieniło się z kina w największy nocny klub na świecie.
Siedziałem na brudnej wersalce i jadłem śniadanie, gdy zadzwonił telefon.
– Dzień dobry – powiedziała kobieta z brytyjskim akcentem – szukam Moby’ego.
– To ja.
– O, cześć, tu Olivia z „Palladium”. Mam twój numer od Jareda Hoffmana.
– Cześć, jak się masz? – powiedziałem, pełen profesjonalizmu.
– Dobrze, dzięki. Chciałam zapytać, czy chciałbyś zagrać przed Snap! Będą tu grali swój pierwszy koncert w Stanach.
Mój mózg musiał przez chwilę porozmawiać sam ze sobą. Zagrać przed Snap!? Kilka miesięcy temu wydali „The Power”, które dotarło na pierwsze miejsca list na całym świecie, co czyniło z nich jeden z największych zespołów muzyki tanecznej na kuli ziemskiej. Moja pierwsza samodzielna dwunastka jeszcze nie wyszła, zagrałem też tylko jeden występ całkiem solo, dla publiczności liczącej dokładnie piętnaście osób.
Zachowując te myśli dla siebie, powiedziałem: – Aha, set czy live act?
– Na żywo. Jared mówił, że świetnie grasz na żywo.
Jared powiedział coś takiego? – pomyślałem i spokojnie odpowiedziałem: – Brzmi dobrze.
Olivia opowiedziała mi o szczegółach występu. Po odłożeniu słuchawki, poszedłem spokojnie do kuchni z miską płatków i odłożyłem ją do zlewu. Jak sparaliżowany stałem przy lodówce: mój mózg płonął.
Miałem grać na żywo w „Palladium”. Przed tysiącami ludzi.
(…)
Przez kolejne trzy tygodnie pracowałem nad moim 25-minutowym setem, myśląc nad tym, jakie piosenki zagram i jak je ułożę. Żeby dobrze brzmieć, zdecydowałem, że muszę przynieść cały swój sprzęt i rozstawić na scenie „Palladium” całe moje studio. Ćwiczyłem też przed lustrem rytmiczne podskakiwanie i przymierzałem różne stroje sceniczne.
Dwa tygodnie przed koncertem wszędzie pojawiły się wielkie żółte plakaty. Były bardzo proste: dużymi literami – po raz pierwszy w USA—Snap! Małą czcionką na dole: plus — Moby. Każdego dnia, idąc ulicą mijałem te wielkie plakaty i podziwiałem je. Na plakacie koncertu w Nowym Jorku było moje imię.
Aż w końcu nadszedł dzień koncertu. U Jareda umówiłem się z Damianem, który pomógł mi znieść sprzęt na ulicę. Załadowaliśmy wszystko na tylne siedzenie taksówki i przejechaliśmy odległość pięciu domów do „Palladium”. Wnieśliśmy cały sprzęt na scenę i stanąłem tam, spoglądając na pusty klub. Z perspektywy sceny „Palladium” wydawało się wielkie i nieruchome. Mieściło trzy tysiące ludzi, ale teraz były w nim tylko dwie osoby zmywające podłogę i jeden szklankowy, pracujący za odległym barem.
Rozłożyłem składany stół, znalazłem gniazdko i odtworzyłem moje studio na scenie. Kablami MIDI podłączyłem sekwencer do automatów perkusyjnych, samplera i klawiszy. Wpiąłem kable audio, które łączyły mój szesnastokanałowy mikser z klawiszami, modułem dźwiękowym Oberheima, samplerem i automatem perkusyjnym. Podłączyłem multiefekt Alesis QuadraVerb do miksera. Potem to wszystko włączyłem. Najwięcej czasu zajęło mi załadowanie sampli do samplera. Miałem wolno działający sampler Yamahy, do którego, żeby działał, musiałem załadować cztery dyskietki. Każda dyskietka miała koło piętnastu centymetrów kwadratowych i ładowała się przez jakąś minutę czy dwie. Stałem na scenie, jedna po drugiej karmiąc nimi sampler. Po pięciu minutach wszystko było gotowe. Włożyłem słuchawki, nacisnąłem „play” w Alesisie i wielkie nieba, wszystko zadziałało.
Dopasowałem poziomy w mikserze i poszedłem poszukać dźwiękowca. Olivia powiedziała mi, że ma na imię Johnny i jest już od czwartej. Znalazłem go w didżejce, w której stały cztery konsolety—nigdy wcześniej nie widziałem czterech konsolet w jednym miejscu. Didżejka była podwieszona dziesięć metrów nad parkietem i cała wyłożona nowiutkim sprzętem. To była świątynia.
– Cześć, to ty jesteś Johnny? – spytałem.
Odwrócił się i spojrzał na mnie, wytatuowany i długowłosy. – Ta, czym mogę służyć?
– Jestem Moby, gram dziś przed Snap!
– A, z czego grasz? – spytał mechanicznie. – Magnetofonu szpulowego? DAT-a?
– Nie, przyniosłem całe moje studio. Rozłożyłem je na scenie.
To zwróciło jego uwagę, bo zaczął się śmiać. – Jaja sobie ze mnie robisz? Całe studio?
Kiedy szliśmy w kierunku sceny, powiedziałem: – Chyba wszystko jest gotowe. Potrzebuję tylko dwóch XLRów i mikrofonu. Macie mikrofon?
Zaśmiał się tylko. – Coś się znajdzie. Na scenie z uśmiechem obadał mój sprzęt. – Masz tego Oberheima 1000? Dobre są. A Roland sto szóstka? Jest jak Prophet?
Gadaliśmy o sprzęcie, a on szukał kabli XLR i mikrofonu. Wpiąłem kable w mikser. – Dobra, pójdę do reżyserki i cię podłączę – powiedział. Stałem na scenie, próbując wciągnąć w płuca każdą cząsteczkę tlenu w pomieszczeniu. Byłem pewien, że dźwiękowiec będzie znudzony albo źle do mnie nastawiony, a na pewno nie będzie miłym gościem, który jara się analogowymi syntezatorami.
Johnny przerwał moje rozważania, krzycząc z didżejki: – Dobra, włącz!
Wcisnąłem „play”. Johnny podkręcił dźwięk. I podkręcił jeszcze trochę. I jeszcze trochę.
O nagłośnieniu w „Palladium” krążyły legendy. Nie było głośniejszego systemu nagłośnieniowego dla klubu w Nowym Jorku ani nawet na całym świecie. Teraz cały pusty klub trząsł się od mojej muzyki. Byłem zbyt zdumiony, by choćby się uśmiechnąć. Johnny ściszył i zawołał: – Brzmi świetnie!
Wcisnąłem „stop” i muzyka ucichła, niosąc się echem po wielkim pomieszczeniu. Johnny wrócił na scenę. – Jak było?
– Brzmiało super! Nigdy nie słyszałem mojej muzyki w takim ogromnym pomieszczeniu! – Super. Snap! mają tylko taśmę i dwa mikrofony, więc możesz zostawić swój sprzęt do samego występu.
– Nic się z nim nie stanie?
Zaśmiał się znowu.
– Już ja zadbam, żeby nikt go nie zwinął.
– Hej, Moby! – zawołał ktoś pod samą sceną.
Mój szef z „Marsa”, Yuki stał pod sceną z jakimś kolegą. Zszedłem ze sceny, nie wiedząc, skąd Yuki wziął się w pustym „Palladium” po południu.
– Hej Moby, byłem tu na spotkaniu i usłyszałem, jak się próbujesz – powiedział, z uśmiechem ściskając mi dłoń. Wskazał na stojącego obok niedużego mężczyznę i powiedział: – Moby, poznaj Milesa Davisa.
Spojrzałem na Milesa Davisa, który stał jakiś metr ode mnie, właśnie tego popołudnia, w pustym „Palladium” na mojej próbie.
Wyglądał na niższego niż sobie wyobrażałem, a ubrany był w ciemnobrązowy jedwabny garnitur, który wyglądał, jakby kosztował więcej pieniędzy niż ja zarobiłem w całej poprzedniej dekadzie. Stał zupełnie nieruchomo i wyglądał niemal drapieżnie.
– Dzień dobry panie Davis – powiedziałem, wyciągając do niego rękę.
Miles Davis spojrzał na mnie, ledwo skinął głową, ręce trzymając nadal przy sobie.
– Dobrze, Moby, udanego występu! – powiedział Yuki, odwracając się i odchodząc z Milesem Davisem.
Wróciłem na scenę i patrzyłem, jak Yuki i Miles Davis wychodzą przez jedne z bocznych drzwi „Palladium”.
– Co tu robił Yuki? – zapytał Damian.
– Nie mam pojęcia – powiedziałem niepewnie – ale był z Milesem Davisem.
(…)
– Grasz o dziesiątej – powiedział mi Johnny – Powodzenia!
Usiedliśmy z Damianem na skórzanej kanapie. Popatrzyłem na moje odbicie w lustrze. Usiadłem z powrotem.
Ktoś zapukał do drzwi. To była Olivia—była po trzydziestce i cała ubrana była na czarno. – Cześć, Moby – powiedziała swoim wyrazistym brytyjskim akcentem. – Mam złe wieści. Snap! spóźnili się na samolot, więc grasz sam.
– Że co?
– Snap! nie przyjedzie, więc występujesz sam.
Mrugnąłem. – Czyli co z tego wynika?
– Jesteś jedynym wykonawcą dzisiaj – powiedziała cierpliwie, jakby zwracała się do prostaka.
– Ludzie nie będą chcieli zwrotu pieniędzy?
– Nie, chcą się tylko dobrze bawić na mieście. Mamy jeszcze kilku DJ-ów na wieczór. Teraz wyjdziesz na scenę o jedenastej. Powodzenia!
Wyszła, a Damian i ja spojrzeliśmy po sobie. – Jesteś headlinerem w „Palladium”! – powiedział.
– Nikt nie wie, kim jestem! – wrzasnąłem. – To będzie katastrofa!
– Uspokój się – powiedział. – Masz świetny set. Ludziom się spodoba.
Zacząłem nerwowo chodzić po pokoju. Potem nerwowo chodzić po korytarzu. Potem postanowiłem porozmawiać z moim nowym kolegą od analogowych syntezatorów, Johnnym. Poszedłem na górę do jego didżejki. Tłum powoli wchodził do środka, a grał Mark Kamins, legenda, która odkryła Madonnę.
Dostrzegł mnie Johnny. – Hej, podobno Snap! odwołali występ. Znasz Marka?
Mark Kamins odwrócił się.
– Jesteś Moby, grasz w „Marsie”. Miło cię poznać.
– Ciebie też – odpowiedziałem, zdumiony, że wiedział, kim jestem.
– Chcesz się napić albo zajarać? – spytał Mark.
– Nie, dzięki, nie piję.
Popatrzył na mnie, jakbym był jaszczurem z kosmosu i wrócił do swojej pracy.
– Johnny, czy ja też powinienem odwołać występ? – zapytałem.
Z trudem powstrzymał się od śmiechu. – Nie, Moby – odpowiedział uprzejmie. – Ci ludzie chcą się po prostu bawić. Wierz mi, dobrze będzie.
Wróciłem do garderoby i zacząłem biec w miejscu, robić pajacyki, wszystko, co mogłem, by czas minął szybciej, chciałem też odeprzeć panikę. Nareszcie nadeszła 10.55. Przyszła po mnie Olivia: – Dobra, wchodzisz – oznajmiła. Wyszedłem do skrzydła sceny i spojrzałem na tłum. „Palladium” było pełne, ściany aż lśniły od stroboskopów i kolorowych świateł, Mark Kamins grał „Vibrations” Supernovy. A ja umierałem.
Muzyka przestała grać i podniósł się aplauz. Na scenę wszedł MC i wziął mikrofon. – Drodzy państwo, mamy złe wiadomości – powiedział. Snap! spóźnili się na lot i nie wystąpią dziś. Wziął oddech, a tłum zaczął buczeć. – Ale przed państwem, wprost stąd, z Nowego Jorku, Moby!
Szybko wszedłem na scenę do mojego sprzętu. Tłum głośno buczał i krzyczał: – Snap! Snap! Snap! Parę osób rzucało we mnie plastikowymi kubeczkami i plasterkami limonki. Spojrzałem na trzy tysiące buczących na mnie ludzi, podniosłem mikrofon i powiedziałem: – Jestem Moby. Potem wcisnąłem „start” na sekwencerze.
Nic. Publiczność nadal buczała. Jeszcze raz wcisnąłem „start”.
Nic.

patroni

Kategorie: Literatura
Tagi: Planeta