Każdy nosi w sobie taką nienapisaną powieść
Przegląd
- Typ: Wywiady
- Marka: Psychoskok
Wywiad z Jolantą Marią Kaletą
Jolanta Maria Kaleta wyczerpująco i szczerze odpowiedziała na wszystkie zadane pytania po raz kolejny dowodząc, że czytelnicy nie mylą się, intuicyjnie wyczuwając, że za niezwykłymi książkami ukrywa się niezwykły człowiek.
A.J. Spotkania autorskie z Pani udziałem pozwalają zauważyć jedną prawidłowość- zawsze obdarza Pani uczestników niezwykle szczerym uśmiechem. Czy Jolanta Maria Kaleta jest urodzoną optymistka, czy po prostu stara się czerpać pozytywną energię z takowych spotkań?
J.M.K Jestem urodzoną gadułą, więc na widok ludzi, którzy przyszli, aby posłuchać, jak snuję swoje opowieści, cieszę się na wspólnie spędzony czasu. Stąd ten uśmiech. Poza tym rzeczywiście podchodzę do życia optymistycznie. Od jakiegoś czasu, nawet nie pamiętam od kiedy, w chwilach dla mnie trudnych przypominam sobie słowa protestanckiego teologa Karla Niebuhra – „Boże! Daj mi siłę, abym pogodził się z tym, czego zmienić nie mogę; odwagę, abym zmienił to, co zmienić mogę i mądrość, abym potrafił odróżnić jedno od drugiego”. We wczesnej młodości z tym odróżnianiem bywało różnie, a że zaliczałam się do osób odważnych, rzucałam się z motyką na księżyc, często dostając po nosie. Trudno wówczas o uśmiech, zwłaszcza ten szczery. Czasami był to uśmiech przez łzy. Czasami był to uśmiech na przekór wszystkiemu. Ostatnio bez trudu odróżniam to, na co mam wpływ, od tego, co leży poza moimi możliwościami, więc stałam się pogodna. Poza tym kocham życie i staram się dostrzegać to, co jest w nim pozytywne. Dostałam je od losu wyjątkowo szczęśliwe (odpukuję w niemalowane). A może po prostu jestem mało wymagająca? Ja nie potrzebuję dużo, aby cieszyć się życiem jak dziecko zabawką. Tak ponoć objawia się optymizm.
A.J. Czytelnicy znają już nieco Pani osobę i doskonale wiedzą, że jako dziecko marzyła Pani aby zostać archeologiem, niestety miłość do staroci dosłownie wygrzebywanych z ziemi została odsunięta na bok. Czy jako historyk, i pisarka wciąż odkrywająca przed czytelnikami nieznane w znanej historii czuje się Pani, choć odrobinkę jako archeolog, który choć nie brudzi rąk w sensie dosłownym jest wstanie znaleźć dosłownie wszystko?
J.M.K Może tylko trochę i to nie zawsze. Nie było mi dane zostać archeologiem, a niewtajemniczonym zdradzę, że stała za tym autorytatywna decyzja mojego ojca, który uważał, że nie jest to zawód dla kobiety. Stale poza domem, między mężczyznami, często w trudnych warunkach terenowych. A zdaniem taty, miejsce kobiety było w domu, przy dzieciach. W tamtych czasach o gender nikt nie słyszał, a tym bardziej nie mówił, choć sadzano kobiety na traktory, stały przy taśmie produkcyjnej, chwytały za stery samolotów, czy latały w kosmos. Zamiast archeologii studiowałam więc historię, ale nie żałuję. Moją pracę nad powieścią prędzej można porównać do pracy aktora nad rolą niż mozołu archeologa klęczącego w wykopie. Zarówno aktor, jak i pisarz, muszą uruchomić wyobraźnię, a w kreowaną osobę wlać własne uczucia i emocje, aby postać ta sceniczna, czy ta na papierze była prawdziwa. Bohaterką powieści „Duchy Inków” uczyniłam archeolożkę z Wrocławia, o wymownym imieniu Inka. Aby posmakować archeologicznej kuchni poczytałam trochę specjalistycznej literatury oraz sięgnęłam raz jeszcze po czytane przed laty, wspaniałe dzieło Zbigniewa Święcha „Klątwy, mikroby i uczeni”, w którym przedstawił, między innymi, etapy prac archeologicznych na Wawelu. Moja bohaterka miała do „przekopania” jedynie zamek w Niedzicy. Jak zachowała się i co czuła, wchodząc do grobowca legendarnej Uminy, musiałam sobie wyobrazić, bo ja nigdy w żadnym grobowcu nie byłam. A właśnie nasze osobiste przeżycia i doświadczenia nie tylko inspirują, ale także są przydatne. Kiedy pierwszy raz ujrzałam piękny budynek szpitala Wysoka Łąka w Kowarach, zatopiony pośród lasów, z widokiem na łańcuch Karkonoszy, jakby żywcem przeniesiony z Davos, od razu wiedziałam, że napiszę powieść, której akcja będzie rozgrywać się w tym miejscu.
Zauroczyło mnie od pierwszego wejrzenia. Reszta poszła gładko. Skoro szpital jest miejscem akcji, to bohaterem powinien być lekarz. Skoro akcja dzieje się w Kowarach, to nie wolno pominąć tragedii tych wszystkich ludzi, którzy pracowali w tamtejszej kopalni uranu. Jest od dłuższego czasu dostępna dla zwiedzających, więc mogłam posmakować klimatu. Tak powstała „Lawina”. W zasadzie ja nie odkrywam niczego, o czym powszechnie by nie wiadomo. Pisząc powieść, za punkt wyjścia biorę znany fakt, dodając czasami mniej znane szczegóły, i wrzucam na to wszystko fikcyjnych bohaterów, którzy jednak myślą, mówią i czują tak, jak wówczas ludzie myśleli, czuli i mówili. Choć ostatnio coraz częściej przekonuję się, że wiele pasjonujących wydarzeń sprzed lat, kiedyś powszechnie znanych, dziś już przykrywa kurz zapomnienia. Tylko garstka zapaleńców z uporem maniaka usiłuje dokopać się rozwiązania zagadek, jak na przykład ma to miejsce w kompleksie Olbrzyma w Górach Sowich. To właśnie tam rozgrywa się akcja mojej powieści „W cieniu Olbrzyma”. O złocie wywiezionym z banku Breslau dziś pamięta niewielu, a o Madonnie Wrocławskiej niektórzy usłyszeli po raz pierwszy dopiero wówczas, gdy się odnalazła. O kowarskim uranie, z którego Rosjanie skonstruowali swoją pierwszą bombę atomową, co zapoczątkowało wyścig zbrojeń, słyszała zaledwie garstka. A warto zachować te wydarzenia w pamięci. I w tym sensie, jak archeolog odkopuję to, co zasypał proch niepamięci.
A.J. Zostając jeszcze na moment przy pasji do archeologii czy zdarza się Pani nachylić nad znaleziskiem, które niespotykanie stanie na drodze, czy podobne rozrywki już dawno przestały cieszyć, pisarkę o tak bogatej wyobraźni?
J.M.K W dzisiejszych czasach nic już nie leży na drodze, nawet w zapadłych dziurach, do których czasami zaglądam. Tabuny wszędobylskich turystów wyzbierały albo rozdeptały wszystko i wszędzie. Nawet połamane poniemieckie łyżeczki. Czasami, gdzieś po krzakach,pał ęta się uszko od filiżanki, być może przedwojennej. Mogę jedynie pomarzyć, że na mojej drodze natknę się na staroć, która cudem wychynęła spod ziemi. Prędzej jednak znajdę zapomniane, choć frapujące wydarzenia, po których pozostał ślad na pożółkłych ze starości, pachnących kurzem kartkach papieru skrytych w archiwach. Grzebanie w archiwaliach bywa równie pasjonujące jak grzebanie w ziemi, choć czasami brakuje świeżego powietrza. Nie pogardzam też ciekawymi i tajemniczymi miejscami, które przemawiają mi do wyobraźni.
Podczas ostatniej wycieczki rowerowej po Dolinie Baryczy „znalazłam” wspaniały, popadający w ruinę pałacyk myśliwski należący przed wojną do jakiegoś niemieckiego arystokraty. Szczegóły na razie zachowam dla siebie.
A.J. W wypowiedzi odnoszącej się do książki „Obcy w antykwariacie”, z niezwykłą pasją mówiła Pani właśnie o antykwariacie. Miejscu, które wielu z nas mija całkiem obojętnie, a Pani zdaje się jest wstanie wyszperać nieskończoną ilość inspiracji, a czy poza nimi zdarzyło się Pani natknąć na cenny drobiazg?
J.M.K Raczej nie był to cenny drobiazg. Był to zwykły kot o rudo-białym futerku. Siedział pośród mniej lub bardziej wiekowych ksiąg na wystawie jednego z antykwariatów we Wrocławiu. Kot w antykwariacie! To nie jest całkiem normalne, chyba, że… Chyba, że ten kot to… Obcy, kosmita, który zagnieździł się pośród staroci. Mała rzecz, a jakie pole do popisu dla wyobraźni. Poza tym dla mnie zawsze antykwariat jawił się jako miejsce zaczarowane, w którym czaiły się po kątach magiczne przedmioty. Jako dziecko wyobrażałam sobie, że te wszystkie stare księgi muszą skrywać nielada rewelacje, wiedzę tajemną, jakieś szyfry i zagadki. W powieści „Obcy w antykwariacie” tak właśnie przedstawiłam antykwariat prowadzony przez Maksymiliana Radwana, odziedziczony po stryju, który zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Trochę Desa, trochę pchli targ, trochę antykwariat. Kiedy książka poszła już do wydawnictwa, ruszyłam z aparatem fotograficznym w miasto, aby zdobyć kilka zdjęć potrzebnych do projektu okładki. Dotarłam na ulicę Szczytnicką, do antykwariatu Szarlatan, i zaniemówiłam. To był antykwariat z moich wyobrażeń – stare książki, lampy naftowe, stuletnia porcelana, przedwojenne mapy, wiekowe zabawki, mosiężne moździerze i odlane z brązu posążki, cuda i cudeńka. Poprzedni właściciel także zginął w okolicznościach, które wyjaśniono dopiero po wielu latach. Nawet nad wejściem tkwił złoty orzeł, tak jak w „moim” antykwariacie. Wyobraźnia prześcignęła rzeczywistość. I nie był to pierwszy raz. Po raz pierwszy zdarzyło się to w trakcie pisania powieści „Wrocławska Madonna”, która powstała na bazie losów cennego renesansowego obrazu Cranacha „Madonna Pod Jodłami”. W zagadkowych okolicznościach obraz ulotnił się przed wielu laty z kaplicy arcybiskupa wrocławskiego. Wymyśliłam sobie, że dzieło odnaleziono i wróciło do Polski. Na wszelki wypadek zmieniałam jego tytuł na „Madonna pod palmami”, aby nikt mi nie zarzucił, że napisałam nieprawdę. Książka była już w wydawnictwie, gdy w telewizji pojawił się minister Sikorski i obwieścił wszem i wobec, że obraz się odnalazł i już wraca do Polski. Niestety, z innym cennym obrazem, „Portretem Młodzieńca” Rafaela, tak łatwo już nie poszło i obraz do dziś się nie odnalazł, choć w mojej powieści „Operacja Kustosz” sugeruję, gdzie Hans Frank go ukrył.
A.J. Czy kiedykolwiek zakładała Pani, że ukochany Wrocław i okolice przestanie inspirować, lub po prostu jego zakamarki i tajemnice zostaną przez Panią dogłębnie zbadane, i przyjdzie na stałe „przeprowadzić się” z akcją powieści do innego miasta?
J.M.K Nauczyłam się nie wybiegać daleko w przyszłość, a tym bardziej nie martwić się na zapas. Już raz przecież „zdradziłam” Wrocław i Dolny Śląsk na rzecz Niedzicy i grasujących po Spiszu Inków. Jeśli coś mnie zauroczy, Wrocław mi wybaczy ten skok w bok. Ja nie obawiam się, że zabraknie wrocławskich tematów. Raczej obawiam się, że czytelnicy tym się znudzą. Tajemnica z przeszłości jest dla mnie jedynie pretekstem do odbycia podróży w inny czas, do innego świata, którego już nie ma; do spojrzenia na lata minione, nie z perspektywy polityka czy historyka, lecz oczyma zwykłego człowieka, który nawet podczas wojny czy w czasach stalinowskich kochał, cieszył się z drobiazgów i pił wódkę z przyjaciółmi. Musiał w tych ciężkich czasach radzić sobie sam, bo na pomoc stróżów prawa nie mógł liczyć, wręcz odwrotnie. Widać to wyraźnie w „Kolekcji Hankego”, w której Matylda, bohaterka tej powieści, ma przeciwko sobie właśnie milicjanta. A tematów na książkę jest tyle, ilu ludzi żyje na świecie. Każdy nosi w sobie taką nienapisaną powieść. Tylko nie każdy chce opowiedzieć innym swoją pasjonującą historię. Patrząc wstecz, na przeszłość mojej rodziny i rodziny mojego męża, widzę w ich losach kopalnię tematów. Z niektórych momentów ich życia już skorzystałam. Na przykład, sfałszowanie nazwiska przez bohatera „Złota Wrocławia”, Georga Sorna, który dopisując literkę w dokumentach, swoje niemieckie nazwisko „Sorn” przerobił na polskie „Sarna”. To samo zrobił dziadek mojego męża po pierwszej wojnie światowej. Nazwisko Kalita przerobił na Kaleta, dopisując brzuszek do literki „i”, aby zatrzeć ślad po swoim ojcu, Wasylu Kalicie, urodzonym w Czernichowie, z matki Gruzinki.
Był dragonem w 45 jamburskim pułku stacjonującym w Pińczowie. Jego życie to wspaniały temat na powieść. Jeśli ktoś nie wierzy, mogę przedstawić oryginał dokumentu, w którym tego fałszerstwa dokonano. Weszłam w jego posiadanie, prowadząc przez dziesięć lat badania
genealogiczne obydwu rodzin, mojej i męża.
A.J. Wiemy, że pierwszym recenzentem każdej nowej pozycji staje się mąż, uzdolniona artystycznie synowa dba o szatę graficzną okładki, a syn aktor o odpowiednie przygotowanie materiałów reklamowych. Czy można więc powiedzieć, że zawód pisarki, w Pani przypadku pozwala wzmacniać więzi rodzinne?
J.M.K Chyba już bardziej wzmocnić ich się nie da. Jesteśmy rodziną na wymarciu. Zostało nas, Kaletów, choć w zasadzie powinnam powiedzieć Kalitów, tylko garstka. Mąż nie miał nigdy rodzeństwa, ja już nie mam. Syn jest naszym jedynym dzieckiem, ostatnim z rodu na dodatek. Od zawsze był oczkiem w głowie, powodem do dumy, choć do aniołków nigdy się nie zaliczał. Był inspiracją dla stworzenia postaci Filipa, syna Inki, głównej bohaterki „Duchów Inków”, który tak rozrabiał w niedzickim zamku, że w końcu wpadł do studni. Mojemu synowi aż tak przykra niespodzianka się nie przytrafiła, choć podczas wakacji na wsi, razem z synem sołtysa, wykradli traktor, którym udali się na przejażdżkę i oczywiście wylądowali w rowie. Cud, że nic im się nie stało. A z pierwszego samodzielnego wyjazdu na obóz, wrócił do pasa w gipsie. Kiedy przywiózł do domu synową, śliczną malarkę, od razu podbiła nasze serca. Zyskaliśmy córkę. Jest nas zatem czworo i kurczowo trzymamy się razem.
A.J. Czy zechce Pani zdradzić czytelnikom jakie gatunki literackie lub którzy pisarze są wstanie przypaść do gustu pisarce?
J.M.K Odkąd sięgam pamięcią zawsze dużo czytałam. Nawet więcej niż obecnie. W czasach PRL-u, w których upłynęło mi dzieciństwo i młodość nie było tak bogatej oferty czytelniczej, jak dzisiaj, na dodatek szalała cenzura. Na półkach stało tylko to, co władza uznała za stosowne. Ale kiedy już coś się pojawiło smacznego, rozchodziło się jak przysłowiowe gorące bułeczki. Na przykład półmilionowy nakład „Kamiennych tablic” wykupiono w jeden dzień. Gomułka szalał ze złości. Czytałam wówczas wszystko, co nawinęło się pod rękę. Nawet „Jak hartowała się stal” i „Szosę Wołokołamską”. Zaczytywałam się w Twainie, Szklarskim, Balzaku czy Hemingway’u. Podczas studiów doszedł Kafka, Camus, Bułchakow czy Sartr. Pamiętam, jak czekaliśmy grzecznie w kolejce do jedynego na roku egzemplarza „Ulisesa” Joyce’a, który dopiero co został na język polski przetłumaczony i wydany. Miał zwykłą niebieską okładkę z czarnymi napisami, a my studenci historii w każdym zdaniu szukaliśmy podtekstów politycznych. Ponoć były tam też mocne sceny erotyczne, ale już nie pamiętam. Oczywiście, najwyżej sobie ceniłam i nadal preferuję książki historyczne, ale raczej nie jest to beletrystyka, choć niektóre z nich czyta się z wypiekami na twarzy, z większym zainteresowaniem niż modne dziś szwedzkie kryminały. Na przykład prace nieżyjącego już profesora Łojka, a wśród nich „Dzieje pięknej Bitynki” czy „Wiek markiza de Sade”. Z tych współczesnych duże wrażenie wywarła na mnie praca Gregora Thuma „Obce miasto Wrocław 1945” i „Wielka Trwoga” Marcina Zaremby. Czytam prace profesora Paczkowskiego, ostatnio „Trzy twarze Józefa Światły”. Bardzo sobie
cenię wszystko co wyszło spod pióra Waldemara Łysiaka, za wyjątkiem jego dywagacji politycznych. No i oczywiście wspaniały Kapuściński. Z powieści beletrystycznych przeczytałam prawie wszystko, co było w latach PRL-u do kupienia w księgarniach. To były czasy, kiedy wszyscy czytali. W telewizji nic ciekawego nie było, o komputerach nawet nikomu się nie śniło, w kinach skromny repertuar. Nawet turystyka stała pod znakiem zapytania. Więc niektórzy czytali z braku ciekawszego zajęcia. Z dzisiejszej, bogatej oferty beletrystycznej sięgam po ulubionych autorów – Marqueza(niestety już odszedł), Forsytha, Tokarczuk, Folletta i innych – nie kierując się konkretnym gatunkiem literackim, bo to dzisiaj wymyka się spod kontroli. Nie przepadam za tak zwaną literaturą kobiecą i kryminałami. Ale jeśli już dostanę w prezencie, to przeczytam, żeby darczyńcy nie robić przykrości. Mam także na swoim koncie, przeczytanych od deski do deski, aż się kartki postrzępiły, kilka książek kucharskich. Także bywają pasjonujące, zwłaszcza kiedy wprowadza się w życie ich treść.
A.J. Nie można oczywiście nie spróbować dowiedzieć się co czeka czytelników w kolejnej książce. Czy byłaby Pani skłonna zdradzić, czy gdzieś tam w środku tli się już jakiś zamysł?
J.M.K Na razie muszę odstać od Ewy Rylskiej i Mateusza Popiela, bohaterów „Strażnika Bursztynowej Komnaty”. Kiedy wyniosą się z mojej głowy, będę czuła się wolna i może znowu coś mnie zachwyci. Na spotkaniach z czytelnikami, niektórzy podrzucają mi tropy wiodące do
nierozwiązanych zagadek, na które natknęli się w swoim życiu. Ostatnio opowiedziano mi o tajemniczym morderstwie, które miało miejsce w 1959 roku na Biskupinie. To moja dzielnica, tam się urodziłam i wychowałam. Znam tam każdy kąt i wszystkie intrygujące miejsca. Więc
kto wie… Być może na wiosnę ukaże się w końcu papierowa wersja mojej pierwszej powieści „Kolekcja Hankego”, która jak na razie jest dostępna jedynie w e-booku, a czytelnicy się dopytują.
A.J. Dziękując za wywiad, jak zawsze nie pozostaje zapytać czego można życzyć pisarce. tym bardziej, że w Pani przypadku bark natchnienia raczej nie wchodzi w rachubę?
J.M.K Proszę mi życzyć wielu czytelników lubiących moje powieści. O tym chyba marzy każdy pisarz. A wena twórcza jest kapryśna jak kobieta – przychodzi, kiedy chce, zostaje albo odchodzi, kiedy się znudzi. Czasami wraca stęskniona i czeka, aby ją dopieścić. Ja też jestem kobietą, a my, kobiety, potrafimy się dogadać.
Z Jolantą Marią Kaletą rozmawiała Agata Jankowiak
Link do strony autorki – http://jolantamariakaleta.autorzy365.pl
Zapraszamy także na Facebook – https://www.facebook.com/JolantaMariaKaleta
Artykuły powiązane:
O autorze
Skomentuj
Tylko zalogowani użytkownicy mogą komentować.