Wielki Następca. Niebiańskie przeznaczenie błyskotliwego towarzysza Kim Dzong Una
Przegląd
- Typ: Literatura faktu
- Marka: SQN, Wydawnictwo Sine Qua Non
Dzieciństwo, dorastanie, przejęcie władzy. Mity, opowieści i legendy o Wielkim Następcy. Korea Północna i jej problemy. Co jest prawdą o Kim Dzong Unie, a co kłamstwem? Jak zmieniała się sytuacja w Korei Północnej od przejęcia władzy przez Kimów?
Anna Fifield zabiera czytelników w podróż do świata, którego bram strzeże Wielki Umiłowany Wódz; do świata absurdalnego, dziwnego i przerażającego. Na podstawie rozmów z członkami rodziny, uciekinierami z Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, urzędnikami, handlarzami i studentami tworzy portret Kim Dzong Una – chorowitego chłopca odizolowanego od świata, przeciętnego ucznia, wielkiego fana koszykówki i wnuka Wiecznego Prezydenta Kim Ir Sena.
To także opowieść o samej Korei Północnej – o kraju trwającym w zapaści ekonomicznej, z upadającą gospodarką i klęskami, które go wyniszczyły. O skomplikowanej historii, wojnach, migracjach i życiu codziennym pod okiem Umiłowanego Przywódcy, Słońca Socjalizmu, Niepokonanego Zwycięskiego Generała.
„Poświęciwszy setki godzin na przeprowadzenie wywiadów w ośmiu różnych krajach, w końcu zdołałam skompletować układankę zwaną Kim Dzong Unem. To, czego się dowiedziałam, nie wróży dobrze dwudziestu pięciu milionom ludzi wciąż uwięzionym w Korei Północnej”
Premiera książki 29 stycznia 2020 roku nakładem Wydawnictwa SQN
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sześcioletni Kim Dzong Un stał przy stole bilardowym w świetlicy rodzinnej rezydencji w Sinchon, na południe od Pjongjangu. Wraz ze starszym bratem czekał, aż ojciec wyjdzie ze spotkania z grupą urzędników, w tym wujem Jang Song Thaekiem.
Obaj chłopcy ubrani byli w wojskowe mundurki – oliwkowe, ze złotymi guzikami i czerwonymi wykończeniami. Na głowach mieli oficerskie czapki, a na pagonach złote gwiazdy. Byli małymi generałami.
Kiedy ojciec zjawił się w pokoju, stanęli na baczność i zasalutowali, przybierając srogie miny na krągłych buźkach. Kim Dzong Il był zachwycony i pragnął przedstawić synów urzędnikom oraz służbie, zanim udadzą się razem do sali jadalnej. Wszyscy ustawili się w rządku, aby poznać małych książąt.
Ostatni w kolejce był Kenji Fujimoto, który przeprowadził się z Japonii do Korei Północnej, aby serwować sushi tamtejszym władcom. W miarę jak zbliżał się do chłopców, czuł się coraz bardziej podenerwowany – serce biło mu mocniej z każdym krokiem.
Pierwszy powitał go Kim Dzong Czol. Fujimoto wyciągnął przed siebie rękę, a ośmiolatek mocno ją uścisnął. Wówczas kucharz zwrócił się do młodszego księcia. Ten okazał się gorzej wychowany. Zamiast uścisnąć podaną sobie dłoń, Kim Dzong Un spojrzał ostro na stojącego przed nim mężczyznę, jakby chciał powiedzieć: „Ty wstrętny Japończyku”.
Fujimoto był wstrząśnięty i zażenowany, że dziecko może z taką pogardą patrzeć na czterdziestoletniego nieznajomego. Całe szczęście po kilku boleśnie długich sekundach zainterweniował Kim Dzong Il.
– To pan Fujimoto – powiedział, zmuszając „księcia Dzong Una”, aby w końcu się przywitał, choć bez entuzjazmu.
Kucharz pomyślał, że jego imię musi coś mówić obu chłopcom. Być może jedli przyrządzane przez niego sushi i ktoś powiedział im, że przygotował je „Fujimoto z Japonii”. Reakcja sześciolatka rodziła pytanie, czy naprawdę zdążył już tak nasiąknąć antyimperialistyczną ideologią stanowiącą kluczowy element północnokoreańskiego dyskursu publicznego. A może zwyczajnie uderzył go wygląd Japończyka, który prezentował się – łagodnie mówiąc – osobliwie.
W 1982 roku udręczony niepowodzeniami w życiu zawodowym i małżeńskim Fujimoto znalazł w jednej z japońskich gazet ofertę pracy w Korei Północnej na stanowisku szefa kuchni specjalizującego się w sushi. Postanowił zaaplikować.
Wybór takiej a nie innej ścieżki kariery mógł dziwić, biorąc pod uwagę, że w Japonii zaczynał się właśnie okres boomu gospodarczego i nie brakowało tam rozbijających się lamborghini bankierów gotowych płacić setki dolarów za odrobinę surowej ryby. Tymczasem Korea Północna pozostawała… cóż… Koreą Północną.
Niemniej Fujimoto został przyjęty i bez większej zwłoki wyruszył z kraju. Przez w sumie 15 lat miał serwować sushi dla Kim Dzong Ila, regularnie widując przy tym Kim Dzong Una, który na jego oczach wyrósł z dziecka na nastolatka.
Kiedy w 2010 roku wyszło na jaw, że najmłodszy syn Umiłowanego Przywódcy zostanie jego następcą, kucharz niespodziewanie stał się cennym źródłem informacji na temat północnokoreańskiej dyktatury. Właściwie trudno było sobie wyobrazić bardziej niespodziewane źródło, dopóki na scenie nie pojawił się pewien wydziarany i wypiercingowany amerykański koszykarz.
Przed urodzeniem Kim Dzong Una Japończyk spędził w Korei Północnej rok na przełomie lat 1982 i 1983. Ponownie zawitał tam w 1987 roku i tym razem został aż do roku 2001. Ulokowano go w Bloku Mieszkalnym Sekretariatu na terenie ośrodka rządowego w Pjongjangu, który mieścił również biura Koreańskiej Partii Pracy i jedną z rezydencji wodza.
Kim Dzong Il jadał suto. Zespół kucharzy przygotowywał dla niego pieczone bażanty, zupę z płetw rekina, pieczeń z kozy po rosyjsku, żółwie na parze oraz tradycyjne szwajcarskie raclette z ziemniakami. Miłościwie panujący zadowalali się jedynie ryżem z konkretnego regionu kraju, zbieranym wyłącznie przez kobiety, ręcznie, ziarnko po ziarnku, tak aby każde było wolne od skaz i tego samego rozmiaru.
Sushi figurowało w menu raz w tygodniu. Fujimoto przyrządzał sashimi z homara z sosem sojowym wasabi, a także nigiri z tłustym tuńczykiem, seriolą, węgorzem i kawiorem. Umiłowany Przywódca najbardziej lubił, gdy do mieszanki trafiał okoń morski.
Ze względu na swą funkcję w wewnętrznym kręgu wodza Japończyk często odwiedzał różne „królewskie” rezydencje w całym kraju, w tym nadmorski pałac w Wonsan. Jeździł z Kim Dzong Ilem na nartach wodnych i uczestniczył w rajdach motorowych pod zachodnią granicą z Chinami – Kim brał przy takich okazjach potężną hondę, kucharzowi dostawała się zaś skromniejsza yamaha. Ponadto polowali razem na kaczki i podróżowali luksusowym pociągiem albo w konwoju mercedesów.
Poza tym Fujimoto spędzał dużo czasu z dziećmi.
Najmłodsze lata Kim Dzong Una mijały w odosobnieniu – na co dzień przesiadywał pod okiem prywatnych nauczycieli w zamkniętych ośrodkach rządowych w Pjongjangu, w wakacje wyjeżdżał zaś do Wonsan. Wraz z Dzong Czolem nie mieli żadnych kolegów – nie mogli się zadawać z żyjącym w izolacji przyrodnim bratem, Dzong Namem, a ich siostra była za mała, żeby stanowić pożądaną towarzyszkę zabaw. Sprawiło to, że chętnie szukali towarzystwa kogoś spoza swego zamkniętego światka. Nawet książęta, którym nie brakuje niczego, potrzebują przyjaciół.
Aby się dowiedzieć, jakim dzieckiem był Wielki Następca, wskoczyłam w szybkobieżny pociąg z Tokio do Sakudairy, niewielkiego miasteczka w Alpach Japońskich, gdzie mieszkał były kucharz przedstawiający się nazwiskiem Fujimoto, stanowiącym – jak utrzymywał – niezbędny dla jego bezpieczeństwa pseudonim.
– Trochę doskwierała mu samotność – stwierdził Japończyk, gdy siedzieliśmy przy lunchu w sennej osadzie. – Stałem się dla niego kimś w rodzaju towarzysza zabaw, tak jakby kolegą.
Oglądałam wcześniej zdjęcia Fujimoto, wiedziałam więc, że dla lepszego zamaskowania prawdziwej tożsamości sięga po osobliwe przebrania. Mimo to aż mnie zęby zabolały, kiedy ujrzałam go czekającego na stacji. Na głowie nosił czarną bandanę z białą czaszką, na nosie okulary o zabarwionych na fioletowo szkłach, na nadgarstku gigantyczny zegarek, a na palcu kwadratowy sygnet z brylantem. Wyglądał bardziej jak członek zespołu hiphopowego niż uczestnik programu ochrony świadków.
Podczas naszego pierwszego spotkania, gdy udaliśmy się do prywatnego pokoju na piętrze chińskiej restauracji, były kucharz wręczył mi wizytówkę. Figurowało na niej zdjęcie Kim Dzong Una obejmującego Fujimoto, a obok napis: „Jeśli chcesz pomówić o Korei Północnej, zadzwoń”. Japończyk przyniósł ze sobą teczkę z wycinkami z japońskich gazet z czasu jego ostatniej wizyty w Pjongjangu i plikiem fotografii wydrukowanych w formacie A4. Ponieważ niewielu ludzi miało okazję osobiście poznać młodego wodza, mój informator stał się, można by rzec, pierwszym na świecie kimdzongunologiem.
Obecność Fujimoto na „dworze” miłościwie panujących stała w ewidentnej sprzeczności z reżimową retoryką. Choć Korea Północna jako państwo definiowała się przez opozycję do Stanów Zjednoczonych i amerykańskiej wizji demokracji, to fundament jej tożsamości narodowej stanowiła nienawiść do Japonii.
(…) Drugie spotkanie Fujimoto z synami Umiłowanego Przywódcy i jego czarującą połowicą wypadło znacznie lepiej niż pierwsze. Rodzina nadal przebywała w kompleksie rządowym w Sinchon. Wszyscy domownicy siedzieli akurat w ogrodzie, a kucharz puszczał latawiec. Chłopcy byli zachwyceni.
– Bardzo pięknie. Dzięki Fujimoto latawiec unosi się w powietrzu – powiedziała Ko Yong Hui do synów.
Kim Dzong Un wyglądał na podekscytowanego. Zajście pomogło nieco przełamać lody między nim a Japończykiem.
Jakiś miesiąc później kucharz – jak twierdzi – został poproszony o to, aby został „towarzyszem zabaw” maluchów.
Propozycja go zaskoczyła. Przecież był dorosłym mężczyzną, a tamci małymi dziećmi. Nie mógł jednak odmówić. Zastanawiał się, czy został wybrany dlatego, że jako obcokrajowiec wydawał się chłopcom czymś egzotycznym. Duże wrażenie zrobiły na nich jego buty, Nike Air Max, które na początku lat 90. uchodziły za szczyt szpanu. Kim Dzong Un zapytał, czy są oryginalne; ewidentnie przywykł do widoku ludzi w podrabianych ciuchach. Japończyk zapewnił, że nigdy nie nosi podróbek.
Możliwe jednak, że spędzanie czasu z Fujimoto zwyczajnie pozwalało braciom odrobinę się rozerwać. Ostatecznie na odizolowanym dworze nie mieli wielkiego wyboru, jeśli chodzi o towarzystwo.
Kucharz, ilekroć mógł, zabierał Ko Yong Hui i obu „małych książąt” na ryby, korzystając z prywatnej łodzi Kim Dzong Ila. Za każdym razem, gdy Japończyk coś złowił, Kim Dzong Un, który wciąż chodził do podstawówki, żądał, aby oddać mu wędkę, po czym radośnie wołał: „To ja złapałem!”.
W 1991 roku chłopcy wraz z matką odwiedzili Japonię, co stało się początkiem ich wielkiej fascynacji tym krajem. Z fałszywymi brazylijskimi paszportami w ręku wylądowali w Tokio. Choć Korea Północna uważała zamorskiego sąsiada za swego najbardziej zagorzałego wroga, koreańska diaspora wciąż była tam całkiem silna.
A zatem podczas gdy partyjne szczekaczki wylewały z siebie strumienie antyjapońskiej propagandy, Ko Yong Hui jakby nigdy nic uprawiała shopping w luksusowych sklepach dzielnicy Ginza. Pozwoliła nawet, aby „imperialistyczni oprawcy” zrobili jej modną fryzurę. Potem zabrała synków do tokijskiego Disneylandu, gdzie szczególnie przypadł im do gustu pokaz 3D z ruchomym fotelem. Urządzenie spodobało im się tak bardzo, że Ko kazała ludziom ze swej świty rozpytać o jego koszt. Chciała, jak mi powiedział Fujimoto, stworzyć dla swoich dzieci podobną atrakcję w domu. Cena okazała się za wysoka nawet dla miłościwie panujących władców Korei Północnej, niemniej bracia przez całe lata wspominali wycieczkę do parku rozrywki, próbując ustalić, która z widzianych tam atrakcji podobała im się najbardziej.
Wyglądało też na to, że chłopcy podchwytują odrobinę japońskiego. W rozmowie z Fujimoto Kim Dzong Un stwierdził, że to dziwne, iż Japończycy mają oddzielne powitania na każdą porę dnia – dobry ranek, dzień dobry, dobry wieczór – a Koreańczycy używają zawsze jednego, niezależnie od godziny.
Przyszły Wielki Następca pewnego dnia poprosił kucharza, aby zapisał po japońsku słowo „fala”. Uczył się akurat chińskiego alfabetu, który stanowi podstawę zarówno alfabetu japońskiego, jak i koreańskiego, i chciał zobaczyć, czy w obu językach znaki pozostaną takie same.
Japończyka zaciekawiło, kto taki może być nauczycielem książąt.
Jakiś czas później, kiedy miłościwie panujący i jego świta wypoczywali w nadmorskiej rezydencji w Wonsan, Kim Dzong Un poprosił dwie przebywające w kompleksie młode kobiety, aby zaśpiewały dla Fujimoto parę piosenek. Były to słynne japońskie ballady poruszające temat tęsknoty – jedna opowiadała o dziewczynie porwanej z rodzinnej Jokohamy przez obcokrajowców, druga o wronie płaczącej po swoim pisklęciu.
Po latach kucharz zaczął się zastanawiać, czy kobiety nie zostały przypadkiem uprowadzone z Japonii. Czy to możliwe, że dzieci Kim Dzong Ila pobierały nauki u Megumi Yokoty, japońskiej nastolatki schwytanej przez północnokoreańskich agentów, gdy wracała po szkole do domu? Wiek by się zgadzał – dziewczyna w tamtym czasie musiała już zbliżać się do trzydziestki – a pieśni brzmiały co najmniej sugestywnie.
Innego razu najmłodszy Kim rysował wieżę Dżucze, znajdujący się w centralnym Pjongjangu obelisk z czerwonym płomieniem na szczycie, który stanowi hołd dla północnokoreańskiej filozofii „samodzielności”. I gdy tak rysował, postanowił zapytać Fujimoto o Tokyo Tower, czerwono-biały budynek przywodzący na myśl wieżę Eiffla, który został wzniesiony w latach 50. i szybko stał się symbolem powojennego renesansu Japonii.
Chłopiec poprosił Japończyka, aby narysował słynną budowlę, a gdy zadanie zostało ukończone, orzekł, że rysunek jest fajny. Ostrożnie włożył go do pudełka, w którym trzymał własne obrazki. Kucharz był zadowolony. Czuł, że powoli staje się maluchowi bliższy – a łaska małego panicza mogła znacznie poprawić jego pozycję na dworze.
W miarę jak ich relacje się ocieplały, Kim Dzong Un zaczął się otwierać przed nietypowym kumplem. Miał świra na punkcie koszykówki, Fujimoto przywiózł mu więc z Japonii zapas solidnej taśmy do wytyczenia boiska. W zamian chłopiec podarował kucharzowi zdjęcie Ri Myong Huna, najsłynniejszego koszykarza w Korei Północnej. Ri mierzył oszałamiające 235 centymetrów i występował w reprezentacji narodowej. W latach 90. pojawiły się pogłoski, że olbrzym – używający pseudonimu Michael Ri na cześć swego idola, Michaela Jordana – będzie grał w NBA. W istocie wyjechał do Kanady, gdzie wpadł w oko łowcom talentów z różnych drużyn, ale na tym koniec. Przyjęcie olbrzymiego Koreańczyka do NBA uznano za niezgodne z amerykańską ustawą o handlu z wrogiem.
Niemniej koszykarz odegrał ogromną rolę w życiu młodego księcia. Na pogrzebie Kim Dzong Ila w 2011 roku nie dało się przegapić potężnej postaci Ri wyrastającej ponad innych żałobników. Nie zabrakło go również kilka lat później, kiedy Dennis Rodman przyjechał ze swą osławioną koszykarską wizytą dyplomatyczną.
Co do Fujimoto, to choć stał się on nieodłączną częścią dworu, Wielki Następca regularnie przypominał mu, gdzie jego miejsce. Podczas gdy Dzong Czol, rozmawiając z kucharzem, używał grzecznościowego sufiksu, który luźno tłumaczy się jako „pan”, Dzong Un zwracał się do niego pogardliwie po nazwisku.
Gdyby Kim Dzong Un był zwykłym dzieciakiem, albo przynajmniej zwykłym bogatym dzieciakiem, uznano by to za normalne wybryki rozpuszczonego bachora. Ponieważ jednak informacji o jego przeszłości jest tak niewiele, ludzie mają skłonność do przypisywania tego rodzaju historyjkom nadmiernego znaczenia. Analitycy i eksperci każdą anegdotę rozkładają na czynniki pierwsze, doszukując się wad charakteru bądź wpływów, które mogły ukształtować dorosłego mężczyznę, jakiego znamy dzisiaj.
Specjaliści ci zwrócili szczególną uwagę na opowieść Fujimoto o tym, jak to najmłodszy Kim sprzeciwił się rozkazowi matki, pragnącej, aby został przy stole, aż pozostali biesiadnicy skończą jeść.
– Chodźmy, starszy bracie – powiedział wówczas do Dzong Czola, po czym obaj wybiegli z jadalni.
Innym razem, kiedy Kim Dzong Un liczył sobie jakieś dziesięć lat, jego złość ściągnęła na siebie ciotka Ko Yong Suk, nazywając go „braciszkiem”.
– Przestań traktować mnie jak dziecko! – wykrzyknął.
Fujimoto zaproponował więc, aby tytułować chłopca „towarzyszem generałem”, co dziesięciolatkowi bardzo się spodobało.
– Od tego czasu wszyscy zwracali się do niego towarzyszu generale – powiedział ze śmiechem były kucharz podczas jednego z naszych spotkań w Japonii. – Czyli jestem jakby jego ojcem chrzestnym.
Nie wspomniał tylko, że przed Kim Dzong Unem – jakieś dziesięć lat wcześniej – tak samo nazywano innego małego chłopca, Kim Dzong Nama, pierworodnego syna Kim Dzong Ila. Ale czasy się zmieniły i teraz to najmłodszy z potomków wodza stał się faworytem do objęcia po nim władzy.
Bez wątpienia malec dorastał w przeświadczeniu, że jest kimś wyjątkowym. Fujimoto wspomina, że w przyjęciu z okazji ósmych urodzin towarzysza generała Dzong Una – które odbyło się w sali balowej rządowego ośrodka w Wonsan – uczestniczyły nie dzieci, a partyjne tuzy. Jubilat ubrany był w czarny garnitur i koszulę z muszką, w prezencie otrzymał bukiety kwiatów. Zdawał się czuć dość niekomfortowo.
Gdy Japończyk zasiadł na wyznaczonym sobie miejscu przy stole, zobaczył, że obok karty z opisem planowanych dań leży arkusz papieru. Wydrukowano na nim słowa do piosenki zatytułowanej „Kroki”.
Po wzniesieniu toastu i złożeniu życzeń na scenie pojawił się zespół Pochonbo Electric Orchestra, najsłynniejsza w owym czasie kapela Korei Północnej znana z elektronicznych aranżacji pieśni na cześć reżimu. Muzycy zagrali kawałek, którego tekst rozdano gościom. Według Fujimoto melodia była łatwa do zapamiętania i wszyscy wnet przyłączyli się do śpiewu.
Marsz, marsz, marsz
To kroki generała Kima
Który rozsiewa ducha lutego
Marsz, marsz, naprzód marsz…
Ku świetlistej przyszłości prowadzą
Marsz, marsz, marsz, ach, kroki.
Kim Dzong Il przyszedł na świat 16 lutego, a jego urodziny co roku celebrowano z wielką pompą. Przesłanie piosenki było jasne dla wszystkich obecnych: następca Umiłowanego Przywódcy, kolejny generał Kim, miał im przewodzić w przyszłości.
Jak powiedzieli mi ciocia i wujek Kim Dzong Una, od tej chwili wszyscy, nawet wysoko postawieni urzędnicy, kłaniali się małemu księciu i słuchali jego poleceń. Zdaniem wujostwa niemożliwe było, aby dorastał jak normalne dziecko, gdy wszyscy traktowali go w ten sposób. Zresztą szybko przywykł do wydawania rozkazów.
Jako chłopiec Wielki Następca miał szmergla na punkcie wszelkiego rodzaju maszyn, zwłaszcza modeli samolotów i statków. Chciał wiedzieć, co sprawia, że latają albo pływają. W wieku ośmiu czy dziewięciu lat, kiedy mieszkał jeszcze w Pjongjangu, potrafił całymi nocami przeprowadzać eksperymenty i budzić nad ranem ekspertów, jeśli nie potrafił samodzielnie rozwiązać jakiegoś problemu. Jego ciotka wspominała, że jeżeli miał pytania albo coś nie działało tak, jak powinno, niezależnie od godziny wzywał do siebie specjalistę, na przykład inżyniera budowy okrętów.
Według niej zachowanie takie ujawniało cechę charakteru, na którą można patrzeć dwojako: z jednej strony mały Kim wykazywał niezwykłą zdolność koncentracji, z drugiej potrafił zafiksować się na jakiejś idei aż do przesady. Moja rozmówczyni wprawdzie nie powiedziała tego wprost, ale jej siostrzeniec ewidentnie miał skłonności obsesyjne. Zresztą gdy zamieszkał z wujostwem w Bernie, bez przerwy domagał się, aby kupowali mu nowe modele i zabierali go do parku, gdzie inni entuzjaści puszczali swoje zabawki w powietrze. Obsesja na punkcie samolotów miała się go trzymać jeszcze przez długie lata po osiągnięciu pełnoletniości.
Sam Kim Dzong Un poniekąd to potwierdził w 2010 roku, już po oficjalnym namaszczeniu na następcę.
– Od dzieciństwa czułem bliski związek z myśliwcami i okrętami wojennymi – powiedział wówczas pewnemu wysoko postawionemu wojskowemu, który pragnął zasięgnąć jego rady w sprawie nowego rodzaju broni.
W dalszej kolejności zwierzył się, że jako mały chłopiec zbudował za domem pas startowy i bawił się tam zabawkowymi samolotami. Według oficjalnej wersji wydarzeń oficer wziął to za kolejny dowód, że najmłodszy syn Umiłowanego Przywódcy jak nikt inny nadaje się do przewodzenia Korei Północnej.
Niesłabnąca fascynacja lotnictwem z biegiem lat skłoniła Kim Dzong Una do opanowania sztuki pilotażu, co pozwalało mu samodzielnie latać po całym kraju. Postawił nawet nowe lotnisko w Wonsan, aby móc lądować blisko letniej rezydencji. Dziś, gdy analitycy wywiadu badają zdjęcia satelitarne, szukając znaków świadczących, że Koreańczycy szykują się do odpalenia pocisków balistycznych, jedną z rzeczy, których wypatrują, jest osobisty odrzutowiec Wielkiego Następcy zaparkowany na którymś z pobliskich pasów startowych.
Choć młodzieńcze lata Kim Dzong Una przypadły na okres wielkiego głodu w Korei Północnej, on sam nie odczuł skutków katastrofy i najprawdopodobniej nigdy nie miał okazji ujrzeć na własne oczy, przez co przechodzą jego krajanie. Dorastał w świecie, w którym wszystko kręciło się wokół niego. Otaczali go odgórnie mianowani przyjaciele w rodzaju Fujimoto, a także osobiści nauczyciele, trenerzy, kucharze, ochroniarze i kierowcy. Czuł się jak najbardziej wyjątkowy chłopiec w całym wszechświecie. Mimo że wpajano mu idee samodzielności, de facto w stu procentach zależny był od armii sług, pochlebców i opiekunów.
Potomstwo Kim Dzong Ila wychowywało się za murami kompleksów rządowych, do których jedyne wejście stanowiły pięciometrowe żelazne bramy, albo w odizolowanych nadmorskich willach w Wonsan. I tu, i tu otaczały je luksusy. Dzieciaki miały dostęp do telewizorów Sony, komputerów i gier wideo, dzięki czemu mogły spokojnie spędzać popołudnia na biciu rekordów w Super Mario. W każdym domu stała maszyna do pinballa i fortepian – i to nie byle jaki, bo Yamaha lub Steinway. Świetlice były tak wypchane gadżetami wszelkiej maści, że bledły przy nich europejskie sklepy z zabawkami. Wypełniały je hałdy klocków Lego i Playmobil, układanki w liczbach takich, że nikt nie zdołałby ich wszystkich ułożyć, oraz plastikowe pistolety z zaskakująco realistycznie wyglądającymi nabojami. Dałoby się tam znaleźć każdy możliwy rodzaj czterokołowej zabawki, ale poza tym Kim Dzong Un dostał od ojca także prawdziwy samochód – zmodyfikowany tak, aby mógł go prowadzić siedmiolatek – i prawdziwy pistolet, colta kaliber 45, który nosił przy boku, gdy miał jedenaście lat.
Do wyposażenia rezydencji należały też duże, dźwiękoszczelne sale kinowe z poprawiającymi akustykę drewnianymi panelami na ścianach i kurtynami z czarnego aksamitu, które rozsuwały się, gdy gasły światła. Dzieci, siedząc w miękkich fotelach, mogły oglądać „Ben Hura”, „Draculę” czy filmy o Jamesie Bondzie.
W kuchniach nie brakowało ciastek i ciast, wędzonego łososia i pasztetów, a także tropikalnych owoców w rodzaju melonów czy mango. Mali Kimowie nosili szyte na wymiar ubrania z brytyjskich materiałów przywożone w wypchanych po brzegi walizkach Samsonite. Zęby myli importowaną pastą Colgate.
Ogrody, w których się bawili, były tak wielkie, że nazywali je parkami. Mieli tam nawet sztuczne wodospady wpadające do sztucznych jezior. Po ośrodkach poruszali się meleksami lub skuterami, mijając przy tym klatki z niedźwiedziami i małpami. W niektórych kompleksach mieszkalnych mogli pływać w wielkich basenach, w innych strzelać na zamkniętych i otwartych strzelnicach.
Kim Dzong Un spędzał dni, słuchając należącej do Fujimoto płyty Whitney Houston na jego discmanie albo grając w koszykówkę na boiskach przy oficjalnych rezydencjach – często z dziećmi sprowadzonymi specjalnie po to, aby książęta mogli uformować drużyny.
Według Japończyka Wielki Następca analizował później te mecze z obsesyjną dokładnością. Wskazywał mocne i słabe strony poszczególnych graczy, chwaląc tych, którzy – jego zdaniem – grali dobrze, a besztając tych, którzy się nie spisali.
– Potrafił dokonywać rzetelnej oceny opartej na wnikliwym rozumowaniu. Wiedział, kiedy chwalić, a kiedy krytykować – wspominał kucharz.
Gdy Kim Dzong Un opowiadał, jak ostro kogoś zrugał, zazwyczaj się przy tym uśmiechał. Zdawało się, że ćwiczy sztukę przywództwa, a groza, którą potrafi wzbudzić jego absolutna władza, sprawia mu nie lada radochę.