Wierzę, że noszę w sobie cząstkę tkacza…
Przegląd
- Typ: Wywiady
- Marka: Szara Godzina
O walce człowieka z pustką, o poszukiwaniu sensu, schodzeniu w głąb, przekraczaniu granic, przekraczaniu siebie. O tym traktuje „Wrzeciono Boga” – mówi Andrzej H. Wojaczek. Rozmawiamy z autorem z okazji premiery pierwszego tomu tej śląskiej sagi – „Kłosy”, który ukaże się nakładem Wydawnictwa Szara Godzina już 21 października.
Wrzeciono Boga – piękny i symboliczny tytuł. Co on dla Pana oznacza?
Życie człowieka od zarania ukazywane było jako boskie tkanie. „Dni moje lecą jak tkackie czółenko” – czytamy w siódmym rozdziale Księgi Hioba. Prorok Izajasz pisze o Bogu, który u kresu żywota odcina człowieka od nici, z kolei psalmista powie: „Ty utkałeś mnie w łonie mej matki”. Rozczula mnie taka wizja – dowód na to, że nie wyjechaliśmy z taśmy montażowej w fabryce, lecz jesteśmy czymś na kształt dzieła sztuki. Dobrze być kimś wartościowym, cennym, a przy tym unikatowym, niepowtarzalnym. Do mojej wyobraźni bardzo przemawia koncepcja Boga Stwórcy a zarazem Twórcy, artysty-rzemieślnika, który nie tyle stworzył człowieka, ale niejako „wymyślił” jego przyszłe losy, nie „zdeterminował”, raczej „zaproponował” mu pewną ścieżkę życia, co doskonale widać na przykładzie lektury wspomnień Teofila. Przyglądając się temu niezwykłemu człowiekowi, którego życie wpisało się w epokę burzliwych przemian i dziejowych wstrząsów XX wieku, nie sposób nie zauważyć, że jego losy przypominają misterną tkaninę Bożych planów, kunsztowną dzianinę Jego zamysłów, gobelin utkany z wyjątkowo delikatnej materii, tak jak kruche i delikatne potrafi być tylko ludzkie życie. Poza tym należy zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię – obraz, który powstaje na awersie gobelinu, na rewersie wydaje się chaotyczną plątaniną końcówek nici, jakimś kosmicznym bałaganem, którego żaden człowiek nie jest w stanie objąć umysłem. Artyzm zamysłu tkacza uwidacznia się po czasie, kiedy proces tkania dobiegnie końca.
Cykl “Wrzeciono Boga” opowiada prawdziwe losy śląskiej rodziny. Inspiracją do jego napisania był pamiętnik Pana wuja – Teofila. Jak ten skarb trafił w Pana ręce?
Teofil spisał swoje wspomnienia w drugiej połowie XX wieku. Zmarł w 1981 roku – w roku mojego urodzenia, co poczytuję za znak. Na początku lat 90. Klara, żona Teofila, przekazała pamiętnik mojej Matce, z którą łączyły ją bardzo serdeczne relacje. Mama przekazała je mnie. Wspomnienia przeleżały na półce wiele lat, opasły tom pożółkłych kartek zapisanych drobnym maczkiem. Sięgnąłem po nie dopiero w 2017 roku, w dość osobliwych okolicznościach, ale to już temat na inną opowieść…
Mówi Pan: “Lubię myśleć o Teofilu jak o biblijnym bohaterze, mężczyźnie pełnym sprzeczności i namiętności, który – stojąc na krawędzi – usłyszał Boży szept i nie zawahał się za nim podążyć.” Kim był wuj Teofil?
Teofil był Polakiem, zwykłym synkiem ze Śląska, choć nie był zwyczajny – w tym sensie, iż urodził się z jedenastoma palcami u rąk, co od początku dawało mu poczucie pewnej wyjątkowości. Uczeń pruskiej szkoły, powstaniec śląski, kawalerzysta Pułku Ułanów księcia Poniatowskiego, żołnierz września, deportowany na Sybir, tułacz. Wielki wrażliwiec, niespokojny duch, a przy tym niepoprawny romantyk. Słowianin – człowiek słowa, ale z drugiej strony raptus i pieniacz, mężczyzna pełen namiętności i wątpliwości, żaden z niego chodzący ideał czy pomnik ze spiżu, o czym Czytelnik przekona się w kolejnych tomach. To prawda, że w ogólnej perspektywie Teofil przypomina biblijnych bohaterów – już samo jego imię (philos theou – „przyjaciel Boga”) w pewien sposób wytycza szlak życiowej wędrówki. Bóg, owszem, opiekuje się Teofilem, ale upłynie wiele czasu, zanim Teofil uświadomi sobie tę prawdę i zaakceptuje ją. Długo się opiera, doświadcza wielu kryzysów, spadają na niego sytuacje po ludzku nie do udźwignięcia, aż wreszcie przychodzi moment, kiedy świadomie oddaje cugle i – stojąc na krawędzi – rzuca się w przepaść bez żadnych gwarancji.
Prawdziwie filmowa historia. “Wrzeciono Boga” nie jest jednak kroniką czy dokumentem. Wiele opisanych wydarzeń zrodziła Pana wyobraźnia. Czy Brzozowo istniało naprawdę?
Brzozowo oraz okoliczne wioski to fikcyjne miejsca. Zrobiłem to celowo, żeby uwypuklić uniwersalny charakter powieści i żeby nikt nie próbował „zawłaszczyć” Teofila, bo Teofil to everyman, z którym każdy może się identyfikować.
Akcja pierwszego tomu cyklu – “Kłosy”, rozgrywa się w latach 1915-16. Czy mógłby Pan powiedzieć coś o fabule tej części?
Teofil to rogata dusza, w gwarze określilibyśmy go mianem „diosek”. Poznajemy go, gdy, zamiast odrabiać strafarbeit – karne zadanie, buszuje wśród winorośli porastającej ścianę szkoły. Przypadkowo zagląda do okna mieszkania kierownika, dostrzegając coś, czego oczy trzynastolatka zdecydowanie nie powinny oglądać. Ze strachu przed konsekwencjami udaje się na wagary. Dramatyczne spotkanie z człowiekiem, którego okoliczni mieszkańcy przezywają strzygoniem, staje się punktem zwrotnym w życiu nastolatka. Teofil zaczyna odkrywać własną tożsamość, w czym pomaga mu plejada najróżniejszych charakterów. Przemianie chłopca towarzyszą wstrząsające okoliczności. Mam tu na myśli zabójstwo, które położy się cieniem na rodzinie Kłosków. Teofil szuka swojego miejsca w świecie i boleśnie przekonuje się, jak bardzo ograniczony jest horyzont jego widzenia – prawda, której będzie uczył się przez całe swoje długie życie.
Drobiazgi, szczegóły, fakty. Powieść wymagała historycznego researchu?
W jakimś stopniu na pewno. Wyprawa w głąb epoki, którą czas bezlitośnie wymazuje z pamięci, wymagała solidnego przygotowania. Przebrnąłem przez stosy ksiąg, opracowań, źródeł, aż wreszcie – przytłoczony tym wszystkim – napisałem tę powieść po swojemu. Korciło mnie, by przywalić w czytelnika artylerią informacji i faktów – pytanie: czemu to ma służyć? Sztuka polega na umiejętności oddzielenia ziarna od plew. Cóż, uczę się pisarskiej powściągliwości, ale to trudny proces.
Książka mnie pochłonęła. Nie tylko ze względu na samą historię, ale też barwny, obrazowy język przetykany śląskim. To Pana pierwsza napisana książka?
Pierwszą „książkę” napisałem w podstawówce. Ukazywała się na łamach szkolnej gazety i co tu dużo mówić – rozchodziła się jak ciepłe bułeczki. To był ważny odzew, który upewnił mnie, że moja pasja znalazła uznanie w oczach rówieśników – najbardziej bezlitosnej grupy krytyków. Od dziecka żywiłem się książkami jak ten przysłowiowy mól. Przed maturą przydarzyła mi się piękna przyjaźń, która zaowocowała równie piękną historią. Już nie mogę się doczekać, kiedy wyjdzie drukiem. Wracając do Pani pytania – Kłosy nie są pierwszą napisaną przeze mnie książką, lecz debiutem na rynku wydawniczym, logiczną konsekwencją ścieżki, którą wymarzyłem sobie w dzieciństwie.
We wstępie pisze Pan wzruszająco: “Niniejsza powieść jest li tylko romantyczną próbą wychwycenia echa, którym dźwięczy serce ziemi moich przodków (…). Jak daleko w przeszłość sięga Pana rodzinna pamięć?
Dzięki pomocy mojego przyjaciela Krzysztofa, znakomitego historyka pasjonującego się genealogią, jestem w stanie zlokalizować przodków u schyłku XVIII wieku, z czym wiąże się kolejna interesująca opowieść…
Jakie to echo? Dla wielu Śląsk jest ziemią nieznaną. Widzą go przede wszystkim przez pryzmat podręczników, dziennikarskich newsów, czasem uprzedzeń.
Od lat Śląsk bywa postrzegany przez pryzmat stereotypów, często bardzo krzywdzących uogólnień, uprzedzeń, kalek, schematów. Nie czuję potrzeby wchodzenia w szczegóły, bo dla mnie Śląsk to fascynujące miejsce, ziemia pełna tajemnic, rdzeń Europy, krzyżówka starodawnych szlaków kupieckich. Śląsk, który wyłania się z Kłosów, jest mi osobiście bardzo bliski. To Śląsk, który znam z opowiadań, rozmów, spotkań. W tej materii najwięcej zawdzięczam nieżyjącemu już dziadkowi Jankowi – mojemu Wergiliuszowi po utraconym śląskim raju. Głęboko wierzę, że na kartach powieści choć po części udało mi się przywołać echo tamtych czasów i miejsc, zatarte ślady ukryte w krajobrazach, życiorysach, anegdotach, w owych berach i bojkach, którymi karmiono mnie od najmłodszych lat.
“Śląsk nosi w sobie wiele opowieści. Różne są tu narracje i punkty widzenia.” Tak napisała Sabina Waszut, zachwycona pierwszym tomem “Wrzeciona Boga – “Kłosy”. Słucha Pan tych głosów?
Staram się, choć nie jest to łatwe. To bardziej szepty, niż głosy, subtelne podpowiedzi, ulotne wskazówki. Aby wychwycić je w zabieganej codzienności, w zgiełku i hałasie, nieodzowna jest wrażliwość, którą – niestety – dzisiejszy świat często utożsamia ze słabością. Poza tym najgłośniej krzyczy moje „ja”, to ono najbardziej hałasuje i sprawia, że trudno mi usłyszeć drugiego człowieka, a co dopiero otworzyć się na znaki.
W przyszłym roku mają się ukazać kolejne tomy. Co będzie się działo z powieściowym Teosiem?
Mijają lata. W drugim tomie spotykamy już nie Teosia a Teofila – mężczyznę w sile wieku, człowieka rozczarowanego nową rzeczywistością. Nie tak wyobrażał sobie życie w wolnej Polsce. Kiedy ludzie próbują związać koniec z końcem, Teofil wydaje się gonić chimery, żyć przeszłością, co wywołuje spięcia. Tymczasem świat zmierza ku wojnie, Śląsk staje się areną wpływu hitlerowskiej agentury. Teofil dostrzega to, czego inni zdają się nie widzieć, przeraża go bezradność wobec nieuchronnej przyszłości – w szeregu retrospekcji poszukuje wskazówek do działania.
Czekam niecierpliwie. Warto o Śląsku pisać, prawda?
Warto pisać o Śląsku z tych samych powodów, dla których warto pisać o każdym innym miejscu. Warto pisać, choćby tylko po to, aby pojąć i zrozumieć prawdę o sobie. Kłosy opowiadają o czymś, co wydarzyło się na Śląsku, ale sam Śląsk jest w tym wypadku zaledwie sztafażem, istotnym, ważnym, ale w moim odczuciu o wiele ważniejszy od Śląska jest człowiek i to, co zachodzi w nim pod wpływem wątpliwości, rodzących się pytań. W życiu Teofila Śląsk jest przestrzenią, z której się wychodzi, to zaledwie początek niezwykłej podróży, wielkiej życiowej przygody. O tym traktuje Wrzeciono Boga – o walce człowieka z pustką, o poszukiwaniu sensu, schodzeniu w głąb, przekraczaniu granic, przekraczaniu siebie. To są tematy, które mnie interesują, które są dla mnie ważne.
Z zawodu belfer, z zamiłowania muzyk. Zdradzi pan kilka szczegółów o sobie?
Uczę w szkole, trochę się garbię, bo kaganek oświaty robi się z roku na rok coraz cięższy. W wolnych chwilach muzykuję, piszę piosenki i nagrywam je wspólnie z bratem, a że w ostatnim czasie wolnych chwil mam jak na lekarstwo, to i mniej muzykuję. Od 2008 roku komponuję dla Teatru Polskiego z Żytomierza na Ukrainie – teatru, którego założycielem był Józef Ignacy Kraszewski. Przede wszystkim jednak piszę. W tym względzie wierzę Zbigniewowi Herbertowi, który w swoim ostatnim wierszu przed śmiercią porównał pisanie do tkania, literaturę do tkaniny. Wierzę, że noszę w sobie cząstkę tkacza…
I piwowar domowy?
To z kolei dowód, że podróże kształcą. Będąc w Pradze, dowiedziałem się, że piwo to nie tylko jasny lager, a że z natury jestem dociekliwy, zacząłem zgłębiać temat. Poznałem wielu utalentowanych piwowarów, wspaniałych kolegów, którzy wprowadzili mnie w tajniki warzenia piwa. W następnych latach uwarzyłem sporo warek, z jednych byłem dumny, z innych – wręcz przeciwnie. Traktuję ten czas jako fascynującą przygodę.
Jak by Pan polecił swoją książkę czytelnikom?
To książka o każdym z Was. Jeżeli jej przeczytanie dostarczy Wam tyle frajdy i wzruszeń, ile mnie dostarczyło jej pisanie, to nie będziecie żałowali.
Dziękuję za rozmowę
Magda Kaczyńska