Rozmowa z Andrzejem H. Wojaczkiem, autorem SAGI „WRZECIONO BOGA”

Przegląd

„Wrzeciono Boga” opowiada o ludziach, których losy plotą się ze sobą, tworząc kunsztowną tkaninę – mówi Andrzej H. Wojaczek w rozmowie z okazji zbliżającej się premiery „Jutrzni”, która ukaże się 17 października nakładem Szarej Godziny, trzeciego tomu poruszającej sagi inspirowanej losami śląskiej rodziny. To antywojenny manifest, powieść o niezwykłej sile kobiet, mitotwórczej roli słowa i potędze miłości zdolnej do największych poświęceń.

„Kłosy”, „Wdowi grosz” i „Jutrznia”. To tytuły kolejnych tomów trylogii „Wrzeciono Boga”. Piękne i symboliczne. Etapy drogi życiowej Teofila?

Bardzo trafne spostrzeżenie, jednak byłbym za tym, żeby odczytywać je w daleko szerszym kontekście, jako pewna ogólna ilustracja ludzkiego życia. Zacznijmy od kłosów, które od najdawniejszych czasów przesycone są głęboką symboliką. Wyrastają z ziarna, które – maleńkie i delikatne – samo z siebie nic nie znaczy, ale kiedy obrodzi, staje się chlebem zaspokajającym głód i dającym życie. Żeby jednak obrodziło, ziarno musi wpierw obumrzeć. Posługując się językiem ekonomii: najpierw strata, później zysk. Proces obumierania zachodzi w Teofilu od najwcześniejszych lat. W otwierających trylogię Kłosach przyglądamy się chłopakowi niesłusznie dźwigającemu piętno brata mordercy. Teofil i jego bliscy lądują na marginesie społeczności, stają się obiektem szykan i drwin. Tragiczna śmierć braci, traumatyczne powstańcze przeżycia, doświadczenie osobistej krzywdy – wszystko to paradoksalnie uwrażliwia Teofila na cudzą krzywdę i budzi w nim wrażliwość, która odtąd stanie się jego właściwym „piętnem”, bardzo pięknym i wartościowym, mimo że nadal bolesnym. Ale to długi i żmudny proces, o czym przekonali się czytelnicy Wdowiego grosza. Spotkanie z dorosłym Teofilem wzbudziło w nich – delikatnie mówiąc – irytację. Spodziewali się rezolutnego mikrusa, tymczasem zetknęli się z porywczym marudą, zgorzkniałym, pełnym żalu i pretensji ponurakiem. Tacy jesteśmy, kiedy obumiera w nas ego, poczucie samowystarczalności. Teofil żyje ideą niesienia wolności, ale zapomina, że nikogo nie wyzwoli, zanim wpierw nie uwolni siebie. Wydaje się rozgoryczony tempem zmian, które w nim zachodzą. Nie potrafi zaakceptować siebie takiego, jakim jest, dlatego ostatecznie sięga dna, gdzie panują nieprzeniknione ciemności. Tak zaczyna się Jutrznia czyli przedświt, najciemniejsza pora nocy, przejście z chaosu w ład i porządek. W więzieniu, gdzie można już tylko bluźnić i rzucać oskarżeniami, Teofil doświadcza zaskakującego spotkania z Kimś, kto kontroluje nawet największy chaos i panuje nad najmroczniejszą ciemnością. Pod wpływem tego wydarzenia Teofil bierze całkowitą odpowiedzialność za swoje postępowanie, uznaje winę i świadomie oddaje wszystkie swoje osobiste plany w Boże ręce. Wzrusza się poczuciem własnej nędzy i dopiero kiedy zdobywa się na gest przebaczenia samemu sobie, stanie się zdolny przebaczyć innym, także wrogom.

Tę drogę obejmują klamrą dwie wojny światowe – pierwsza, której echa docierają do Brzozowa, kiedy nastoletni Teofil podgląda dorosłych przez okno i druga, która nadeszła… W ten sposób kończy Pan historię Teofila?

Pierwszą wojnę Teofil obserwuje z oddali. On i jego rówieśnicy żywo interesują się postępami na froncie, naśladują walczących, bawią się w wojnę, ale wojna to nie zabawa, o czym przekonują się, kiedy jej echa docierają w opłotki zagród. Macki wojny sięgają daleko, o czym Teofil przekonuje się na własnej skórze. Kiedy jego ojciec i kuzyn zostają wcieleni do armii, pozostaje jedynym mężczyzną w rodzinie. Odtąd żeby przeżyć, musi walczyć, co do końca życia pozostaje jego domeną. W okresie powstań ochoczo wstępuje w szeregi śląskich insurgentów i na własnej skórze doświadcza okropieństw wojny. Na początku lat 20. jako ochotnik zaciąga się do pułku ułanów. Szybko pnie się po drabinie kariery i równie szybko wraca na Śląsk, bowiem uświadamia sobie, że stanowiska i zaszczyty nijak mają się do walki, która jest jego siłą napędową. Wraz z Jutrznią kończy się śląski etap w życiu Teofila, który w sierpniu 1939 roku melduje się w koszarach 6 Pułku Artylerii Lekkiej w Krakowie. Kilka dni później staje naprzeciwko kolumny niemieckich czołgów 5 Dywizji Pancernej pod Pszczyną. Od tej chwili życie Teofila wchodzi w najbardziej dynamiczny i gwałtowny czas, o czym zamierzam opowiedzieć w przyszłości.

Wojna. Śmierć. Żałoba. Nienawiść. Barykady dzielące niegdyś bliskich sobie ludzi… Jak odnajduje się w Polsce między wojnami Teofil?

Życie w wolnej Polsce nie było usłane różami. To był trudny czas. Kwitło łapówkarstwo, szerzyło się kumoterstwo, partyjniactwo, u władzy panoszyły się faszyzujące elity. Mieliśmy powszechny analfabetyzm i skrajną biedę, która pchała ludzi do najpodlejszych zachowań, do tego brak stabilności, fundamentów i korzeni – „niby-państwo”, jak określiła międzywojenną Polskę jedna z bohaterek. Teofil, jak większość środowiska byłych powstańców śląskich, był ślepo zapatrzony w Michała Grażyńskiego i podobnie jak wojewoda śląski dostrzegał niebezpieczeństwo grożące Polsce i Śląskowi ze strony Niemiec. Czuł presję odpowiedzialności za losy rozdartego między Polską a Niemcami Śląska. Przypomnę, że w tym czasie na jego terenie rozwijały swą wywrotową działalność liczne organizacje hitlerowskie. Ów rozdźwięk między powinnością wobec ojczyzny, a powinnością wobec rodziny doprowadził do konfliktu o charakterze nieomal tragicznym.

Opisuje Pan ten czas na Śląsku oczami Teofila z pamiętnika czy też opiera się Pan o inne źródła?

Wspomnienia Teofila powstały w latach 60. ubiegłego wieku, kiedy dla ludzi współczesnych Teofilowi wydarzenia okresu międzywojnia były w miarę czytelne i jasne. Niestety, dziś o międzywojennym Śląsku statystyczny Kowalski wie mało albo nic. O ile jednak czasy powstań śląskich są bardzo dobrze opisane w literaturze, tak już późniejsza niemiecko-polska batalia o Górny Śląsk już gorzej, dlatego najpierw sam musiałem nauczyć się tych czasów, aby w rzetelny sposób opowiedzieć o nich czytelnikom. Długotrwale i mozolne przedzieranie się przez stertę opracowań, pamiętników, ówczesnej prasy i kronik przypominało zakuwanie do egzaminu, z którego ocenę wystawią mi czytelnicy.

Wracając do powieści. „Jutrznia” zaczyna się w momencie, kiedy w wyniku nieudanej akcji wymierzonej w niemieckich konspiratorów Teofil trafia do więzienia. Ta fakt czy zabieg fabularny?

W swoim życiu Teofil kilka razy trafiał do więzienia, ale jeśli chodzi o wątek zarysowany we Wdowim groszu i Jutrzni, mamy tu do czynienia z fikcją.

Wyrwany z dotychczasowego życia, próbuje przypomnieć sobie, kim właściwie jest. Rozkłada przeszłość na części jak karabin…

Aby dotrzeć do głębin naszego jestestwa, potrzebujemy się wyciszyć. Z tego powodu wyjeżdżamy w ustronne miejsca, przemierzamy górskie szlaki, szukamy samotni. Uciekamy od hałasu, w którym objawia się brak wartości, a bez poczucia wartości w naszym życiu brakuje sensu. Wszyscy potrzebujemy udać się do źródeł jestestwa, ale niewielu podejmuje tę niełatwą przecież decyzję. Teofil spotyka siebie dopiero w więzieniu, w całkowitej izolacji, gdzie uświadamia bolesną prawdę, że świat doskonale ma się bez niego. To odkrycie przynosi ze sobą głębokie uzdrowienie. Teofil pojmuje, że nie musi być w ciągłym ruchu, że nie musi dokonywać heroicznych czynów, aby udowodnić swoją wartość. Odkrywa, że jest wartościowy nawet wtedy, kiedy nie działa, kiedy siedzi za kratkami.

Nie radzi sobie z samotnością. Szaleje z rozpaczy o los najbliższych. Nie odwiedza go Klara. Miała dosyć życia z człowiekiem, który jest nieobliczalny? A może dopadli ją ludzie z Volksbundu?

To są pytania, z którymi Teofil mierzy się za murami więzienia. Niepewność, która – jak pokazują badania – wywołuje najgorszy rodzaj stresu. Bolesław Prus napisał: „Najgorsza pewność jest lepsza od niepewności”. Teofil szaleje z rozpaczy o los Klary; w pewnym momencie wyznaje, że wolałby widzieć ją martwą, niż przeżywać mękę niepewności. Sądzę, że w tych okolicznościach wielu z nas może się identyfikować z Teofilem, który zmaga się z pytaniami, które towarzyszą każdemu, kto tkwi uwięziony w więzieniu własnych wyobrażeń, projekcji czy oczekiwań.

Za kratami Teofil mierzy się też z wyrzutami sumienia…

Bo to pierwszy mechanizm, który dopada człowieka w sytuacji upadku, porażki czy grzechu. Wzbudzenie poczucia winy, po którym człowiek czuje wobec siebie głęboką nienawiść, poczucie bycia kimś niegodnym, wreszcie pokusa ucieczki, która i tak niczego nie zmieni, ponieważ decydując się na ucieczkę, zabieramy ból, który wciąż w nas tkwi.

Wadzi się jednak nie tylko z sobą, ale też z Bogiem?

Bunt jest naturalnym odruchem człowieka o dobrze rozwiniętym ego. Nasze wewnętrzne „ja” buntuje się przeciw normom i zakazom. Chciałbym zauważyć, że tak zwane „grzeczne dzieci” zwykle się nie buntują. Nie rozrabiają, nie kłócą się, nie biją, nie dochodzą swego. Może zabrzmi to brutalnie, ale uważam, że grzeczne dzieci są martwe. Pierwsza połowa ludzkiego życia to proces wykształcania się ego; druga połowa polega na jego rozbrajaniu, na umieraniu starego człowieka. Pytanie: dla kogo i po co mam umierać? Kto nie rozwinął ego, nie posiadł inteligencji. Buntują się tylko jednostki inteligentne, odważne, które nie znają ograniczeń i płotów. Znamy przypowieść o zagubionej owcy, za którą podąża dobry pasterz. Zagubiona owca to buntownik, grzesznik, za którym idzie Bóg. Reszta stada to tłum – masy, które podążają, dokąd prowadzą je różni „prowodyrzy”, motłoch bez śladu rozumu. Kto się buntuje, łamiąc reguły w poszukiwaniu wolności, może mieć pewność, że Bóg ruszy jego śladem, bo chce dla niego prawdziwej wolności. Zaś prawdziwie wolny człowiek nie pozwoli sobą manipulować, nie pozwoli, aby ktoś narzucił mu swoje zdanie, swoją ideologię, zmusił do określonego działania.

Uderzyło mnie takie zdanie: Nieobecność i poczucie nieobecności to skrajnie różne pojęcia.

Czytelnicy Kłosów wiedzą, że ilekroć Teofil przechodził obok Jezusa wiszącego na przydrożnym krzyżu, pozdrawiał go słowami: „Pochwalony, Jezusiczku. To ja, Teofil”. Bóg, który poszedł za Teofilem do więzienia i był z nim w najczarniejszych godzinach rozpaczy, zdaje się mówić: „To ja, Pan Jezus”. Oto właściwa interpretacja popularnego powiedzenia: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Nie odpłata, żaden odwet, tylko irracjonalna wierność Boga do człowieka w każdych, zwłaszcza najtrudniejszych momentach życia, którą człowiek bardzo często utożsamia z nieobecnością, milczeniem czy wręcz odtrąceniem. Jednak poczucie nieobecności nie jest tożsame z nieobecnością. Na burzowym, nocnym niebie nie widać gwiazd, ale to nie znaczy, że zgasły. W mrokach naszego życia trudno dostrzec światło, nadzieję, przyjaciół, ale to nie znaczy, że ich nie ma. Ból bardzo mocno zawęża pole widzenia.

„Kłosy” i „Wdowi grosz” koncentrują się na Teofilu. W „Jutrzni” na pierwszym planie spotykamy również inne postaci. Są i młodzi towarzysze Teofila i Chimek, przyjaciel z lat młodości…

Wielokrotnie powtarzałem, że ludzkie życie przypomina gobelin utkany z wyjątkowo delikatnej materii. Gobelin jest splotem tysięcy nici, tak jak w życiu splatają się losy tysięcy ludzi. Wrzeciono Boga opowiada o ludziach, których losy plotą się ze sobą, tworząc kunsztowną tkaninę. Owszem, opowiadam historię Teofila, Chimka, Ewy i Ryśka, opowiadam o Marlenie i Dusicielu z Brzozowa, ale przede wszystkim opowiadam o ludziach, z którymi czytelnik może się identyfikować i identyfikuje się. To jest dla mnie (jako pisarza) jedno z najważniejszych zadań – sprawić, aby czytelnik przejrzał się w książce jak w lustrze i dostrzegł w niej własne odbicie.

Klara i Ewa. Jak tysiące innych kobiet w wojennej historii musiały być jak skała… Literatura i pamięć więcej miejsca poświęcają tym, którzy trzymają karabin, niż tym, którzy stoją za nimi murem?

Ująłbym to metaforycznie. Lubimy podziwiać wielkie budowle, cuda architektoniczne, które budzą w nas zachwyt i wprawiają w zdumienie. Nie możemy oderwać wzroku od bogato zdobionych iglic wieńczących zabytkowe wieże, ale rzadko uświadamiamy sobie, że podtrzymywane są przez tysiące, jeśli nie miliony pojedynczych cegieł, tworzących fundament. Bohaterowie pierwszego planu nie istnieją bez tych, którzy stworzyli ich fundament, którzy dali podwaliny pod ich bohaterską postawę. Mam tu na myśli rodzinę, bliskich, przyjaciół, wychowanie, tradycje czy wartości. Teofil nie byłby sobą bez dziadka, który wytłumaczył mu świat, bez Strzygonia, który obudził w nim tożsamość Polaka, bez Józefa, który wciągnął go w konspirację, bez Ewy, która wydobyła z niego wrażliwą naturę, i wreszcie bez Klary, przy której zawsze, niezależnie od okoliczności, mógł być sobą.

Kiedy Teofil usiłuje przetrwać za kratami, Ewa – nie bacząc na konsekwencje – chce w piętnastą rocznicę wybuchu trzeciego powstania śląskiego wystawić sztukę teatralną „Przeor”. Co to za sztuka?

W polskiej literaturze kobieta-dramatopisarz jest zjawiskiem dosyć rzadkim. Tymczasem pięcioaktowe widowisko „Przeor Paulinów czyli Obrona Częstochowy” należało do najczęściej wystawianych dramatów w XIX wieku w kraju i w Ameryce. Jego autorem był Julian Moers z Poradowa, za którym kryła się urodzona w 1837 roku Eliza Bośniacka z domu Tuszowska. Autorka, która była osobą bardzo dobrze wykształconą, a przez to, że – mieszkając we Włoszech – czytała prasę w europejskich językach, w sposób surowy, wręcz ekspercki oceniała narodową publicystykę. Głosiła pozytywistyczne hasła, postulowała, że należy działać, nie spiskować i poprzez sztukę zamierzała przygotować naród do obudzenia. Sztuka, której tematem jest oblężenie Jasnej Góry przez Szwedów, w miała kłopoty z cenzurą w Polsce. Co innego na Śląsku. Być może odległy historycznie konflikt polsko-szwedzki nie nasuwał – zdaniem cenzury – niebezpiecznych skojarzeń, dlatego „Przeor Paulinów” zawitał na Górny Śląsk już w 1896 roku. Patriotyczne widowisko spotkało się z pełnym aplauzem śląskiej widowni, angażowało ją emocjonalnie, co gwarantowało spełnienie nadrzędnej funkcji polskiego ruchu amatorskiego na Śląsku. Do wybuchu II wojny światowej Przeor był wielokrotnie wystawiany przez trudną do zliczenia liczbę zawodowych i amatorskich organizacji, związków, kół, stowarzyszeń, zespołów. Jest to pewien fenomen, ponieważ z racji trudności inscenizacyjnych i wieloobsadowości dramatu, wystawienie Obrony Częstochowy było bardzo trudnym przedsięwzięciem. W okresie powstań śląskich propagandowa przydatność utworu znalazła swe potwierdzenie w swej ogromnej popularności. Przeor cieszył się powodzeniem przez dziesiątki lat, także w okresie po dojściu Hitlera do władzy. Dzięki heroicznej akcji objazdowej polskich teatrów amatorskich prezentowano go w coraz trudniejszych warunkach. I tak na przykład przedstawienie z 6 stycznia 1932, które w raciborskiej „Strzesze” obejrzało 800 osób, agenci gestapo uznali za niebezpieczne i apolityczne.

Co chce osiągnąć?

Dla Ewy inscenizacja „Przeora” ma długo charakter ambicjonalny, a po objęciu posady nauczycielki w Miasteczku staje się wręcz okazją do urzeczywistnienia życiowego marzenia. Jednak w obliczu zaostrzającego się konfliktu między mniejszością niemiecką a Polakami, zamiar wystawienia „Obrony Częstochowy” przeradza się w kwestię honoru, w nieomal obsesję. Ewa stawia na szali całą swoją karierę. W piętnastą rocznicę wybuchu trzeciego powstania śląskiego zamierza przypomnieć władzom i ludziom o straszliwych konsekwencjach wojny – wojny, która toczy się na wielu płaszczyznach, między narodami, ale także między rodakami, konfliktowanymi przez ideologie, systemy, interesy. Ewa, która z doświadczenia wie, że młodość jest decydującym okresem w życiu człowieka, wpaja swoim wychowankom ideę, którą Platon zapisał w Uczcie – przekonuje ich, że to, co dobre, jest piękne, i że to, co piękne, jest dobre. Uczy ich właściwych, często bardzo trudnych, choć z pozoru oczywistych, wyborów.

Jutrznia to też książka o sile słowa, sile kultury?

Jestem absolutnie przekonany, że słowo i kultura są filarami wolności. „Na początku było Słowo” (J 1, 1) – czytamy u świętego Jana. Na początku, czyli zanim cokolwiek zostało stworzone – na początku, kiedy wszystko było sensowne i poukładane. Dbałość o słowo jest jednym z głównych zadań człowieka, zwłaszcza, że słowa tracą dziś na znaczeniu, dewaluują się. Jeśli chodzi o kulturę, słowo pochodzi od łacińskiego cultus, które pierwotnie funkcjonowało w znaczeniu uprawiania roli, ale już w starożytności nabrało cech metaforycznych, rozumianych jako „sposób życia”, „uszlachetnienie”, „ogłada”, „wykształcenie”. Z tego wynika, że kultura czyni nas ludźmi, ale to wymaga określonego sposobu komunikacji poprzez słowo, symbol, logos. Jądrem kultury są natomiast wartości. I tu powracamy do kwestii wolności, która – jak powiedział Jerzy Mindziukiewicz weteran Powstania Warszawskiego – jest najważniejszą wartością w życiu człowieka. Życie to ciągła walka, ale najważniejszą walką jest batalia o szeroko pojmowaną wolność. Wszyscy moi powieściowi protagoniści są jej bojownikami; walczą o niepodległość i granice, o prawo do wypowiedzi i o wolność słowa, o wolność w przestrzeni osobistej, wolność wyboru i własną godność, wreszcie o wolność sumienia i ducha. Uznałbym, że to ostatnie kryterium za najważniejsze, bo można być prawdziwie wolnym nawet w niewoli, ale i zniewolonym na wolności.

Pracuje Pan nad kolejną książką?

Wróciłem do „Bukowego dworu” – powieści, którą napisałem jeszcze przed Kłosami, dlatego można ją nazwać moim właściwym debiutem. „Bukowy dwór” to powieść o niezwykłej przyjaźni, którą los i historia wystawiły na wielką próbę. Określiłbym ją jako współczesną wersję mitu o Orfeuszu i Eurydyce, opowieść o dojrzewaniu, godzeniu się z wyrokami losu i radzeniu sobie ze stratą. Czytelnicy mogą spodziewać się plejady zapadających w pamięć bohaterów, których okoliczności skonfrontowały z koniecznością podjęcia desperackiej walki w obronie wartości, przyjaźni i zdrowych zmysłów. Jestem niezwykle podekscytowany tą książką, zwłaszcza że łączy w sobie cechy dramatu, powieści przygodowej, romansu obejmującego płaszczyznę tak współczesną jak i historyczną oraz powieści grozy w klasycznym gotyckim wydaniu.

Dziękuję za rozmowę
Magda Kaczyńska

Kategorie: Wywiady