Jestem z pokolenia, o którym się mówiło, że jak czyta to znaczy, że bardzo dużo wie
Przegląd
- Typ: Wywiady
- Marka: Autorzy książek w obiektywie.
Czy zdradzi nam Pani pochodzenie tego pięknego i oryginalnego imienia?
Ałbena to imię bułgarskie. Oznacza kwitnącą jabłoń. Dostałam je od mamy, która przyjechała do Polski za swoją miłością, czyli za moim ojcem, w 1968 roku.
Jest to również imię literackie-tak zatytułowane jest znane opowiadanie jednego z największych pisarzy bułgarskich – Jordana Jowkowa.
Uważam, że to imię ogromnie mnie wyróżnia w literackim świecie. Niektórzy nawet pytają mnie, czy to jest pseudonim literacki. Przyznaję, że bardzo je lubię.
Z wykształcenia jest Pani lekarką z dwustopniową specjalizacją. Wydaje się, że wykonywany przez Panią zawód nie zostawia zbyt wiele wolnego czasu na inne aktywności, tymczasem napisała już Pani szereg książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych.
Jak to się stało, że zaczęła Pani pisać książki?
Z wykształcenia jestem lekarzem neurologiem. Wiele lat, z oddaniem, pracowałam w Klinice Neurologii i Epileptologii. Pracowałam wówczas również naukowo i prowadziłam wykłady dla specjalizujących się lekarzy. Było mi jednak bardzo trudno pogodzić życie rodzinne z dyżurami, wykładami oraz pracą naukową, dlatego ostatecznie zdecydowałam się odejść z Kliniki. Obecnie zajmuję się już tylko pacjentami chorymi na padaczkę.
Nigdy nie myślałam, że mogłabym pisać książki. To się stało przez przypadek. Weszłam do literatury trochę kuchennymi drzwiami. Gdybym sobie założyła, że chcę pisać książki, bo tego pragnę, pewnie nigdy by się to nie udało. Dla mnie pisarz to był zawsze ktoś wielki, stojący na piedestale. Pisałam jednak od zawsze. Już na studiach pisywałam dużo porad medycznych i krótkich opowiadań do prasy kobiecej. Dzięki pisaniu mogłam się wcześniej usamodzielnić i mieć własne środki na życie.
Kiedy odeszłam z Kliniki do spokojniejszej pracy, znalazłam czas na napisanie wspomnień z dzieciństwa i z wakacji spędzanych w Bułgarii. Nie zamierzałam jednak tych wspomnień upubliczniać. Wręcz przeciwnie. Miały one być prezentem dla moich najbliższych i dlatego wydałam je, w formie książki, tylko w 12 egzemplarzach. Widocznie jednak pisane mi było przejście z drogi lekarskiej na drogę pisarską. Kolega, który przygotowywał książkę do druku, uznał, że jest to bardzo ciekawy materiał, z którego dużo dowiedział się o Bułgarii i obyczajach tam panujących. W związku z tym namówił mnie do wysłania książki do wydawnictwa i tak w 2011 roku została ona wydana. Nadal jednak nie myślałam o sobie jak o pisarce. Po wydaniu książki otrzymałam jednak propozycję napisania bajki terapeutycznej i to się stało. Następnie ukazała się moja kolejna książka, którą napisałam dla swoich dzieci „Julek i Maja w labiryncie”. Książka bardzo spodobała się czytelnikom, więc napisałam jej drugą część i wtedy zrozumiałam, że myślę o następnych książkach.
Czy obecnie czuje się Pani bardziej lekarką czy pisarką?
Teraz właściwie bardziej pisarką. Większość mojego czasu zajmuje mi obecnie pisanie, myślenie o kolejnych książkach oraz poszerzanie swojego dorobku literackiego o nowe formy. Na przykład ostatnio odbyła się premiera musicalu „Pora jeziora”, który napisałam wspólnie z przyjacielem Danielem Wyszogrodzkim. Musical oparty został na legendach warmińskich. Mam nadzieję, że kiedy otworzą się teatry, wszyscy będą mogli zobaczyć to wspaniałe przedstawienie. Myślę też o scenariuszach filmowych. Jeden już napisałam i złożyłam. Teraz mam nadzieję pisać scenariusze do własnych powieści. Myślę przede wszystkim o pisaniu. Moja działalność lekarska jest obecnie marginalna, chociaż robię wszystko aby nie stracić kontaktu z zawodem. Moja ostatnia książka „Doktor Bogumił” także świadczy o tym, że ja właściwie już żegnam się z tą ścieżką życiową i wchodzę na zupełnie nową.
Czy trudniej pisze się dla dzieci i młodzieży czy dla dorosłych?
Trudno mi powiedzieć. Książki dla dzieci pisałam z myślą o swoich dzieciach, obserwując jak dorastają i co jest dla nich najważniejsze. Teraz mam pomysły głównie na książki dla dorosłych. Nie wiem nawet, czy potrafiłabym wrócić do literatury dziecięcej. Gdy moje dzieci były małe, to było łatwe. Teraz byłoby dużo trudniej. Poza tym dziecko to jest zupełnie inny odbiorca. Odbiorca, którego nie można oszukać. Nie można mu wmówić, że książka jest świetna dlatego, że otrzymała różne nagrody. Czasami bardzo trudno czyta mi się jakąś książkę, ale widzę, że jest ona nagrodzona i myślę sobie, że pewnie jej nie rozumiem. Dziecko tak nie pomyśli. Zwykle powie „nie podoba mi się” i kropka.
Jedna z najbardziej znanych Pani książek – „Stulecie Winnych”, to saga o wielopokoleniowej rodzinnej, której losy zostały nierozerwalnie połączone z historią kraju, w tym historią Brwinowa. W jaki sposób przygotowywała się Pani do napisania książki i jak zdobywała Pani informacje dotyczące historii Brwinowa?
Muszę przyznać, że przygotowywanie się do napisania tej książki było przyjemne. U nas w Brwinowie znajduje się bardzo dużo źródeł historycznych. Mamy tutaj prężnie działające Towarzystwo Przyjaciół Brwinowa, które stanowiło dla mnie nieocenione wsparcie. W pierwszej części książki jeszcze o nich nie wiedziałam, ale już w kolejnych miałam do dyspozycji wiele materiałów, w tym zapiski i notatki naszego kronikarza dziejów Brwinowa. Na początku miałam obawę, że w Brwinowie historycznie nie działo się zbyt dużo to ostatecznie okazało się, że jest więcej faktów, niż mogę zmieścić w książce i że w Brwinowie mieszkali wspaniali ludzie, których warto upamiętnić. Do tego od początku założyłam, że fakty historyczne będą się w książce mieszały z fikcją literacką.
Istotnie tak się dzieje. Interesująca fabuła została tutaj wpleciona w niezwykle ciekawie przedstawioną historię naszego kraju, w efekcie czego wartością dodaną książki jest jej walor edukacyjny. Czy był to efekt zamierzony?
Uważam, że książki powinny mieć walor edukacyjny. Jestem z pokolenia, o którym się mówiło, że jak czyta to znaczy, że bardzo dużo wie. Obecnie pojawia się wiele książek, które nie wnoszą do wiedzy o świecie ani o człowieku dokładnie nic. Ja się przeciwko temu buntuję. W moim przypadku każda książka, nawet jeśli się komuś nie podoba fabularnie, wnosi jakąś wiedzę – np. na temat medyczny lub historyczny. Uważam, że wartość edukacyjna literatury powinna być znacząca. To podejście wiąże się z moimi wspomnieniami jeszcze z czasów szkolnych. Miałam wówczas kiepskie nauczycielki historii, ale wspaniałe polonistki, w związku z czym historię znam bardziej z literatury niż z lekcji historii. Pisząc książki mam to moje wspomnienie na uwadze.
Czy napisanie „Stulecia Winnych” była dla Pani twórczości momentem przełomowym?
Po napisaniu wspomnień „Tam, gdzie urodził się Orfeusz” oraz książeczek dla dzieci, napisałam trzy powieści „Coraz mniej olśnień”, „Lady M.” oraz „Lot nisko nad ziemią”. Wtedy poczułam się gotowa na większą formę i pomyślałam o sadze. Już pierwszy tom odniósł ogromny sukces. Gdy go pisałam, sag właściwie nie było. Jedyną współczesną znaczącą była wówczas powieść p. Marii Nurowskiej „Panny i wdowy”. Wydaje mi się, że idealnie wpasowałam się w tę pustkę i chęć śledzenia przez czytelnika wielopokoleniowej historii. Obecnie mamy na rynku wysyp sag. Poczytuję sobie, że jest to m.in. zasługa sukcesu „Stulecia Winnych”. Myślę też, że pomysł, aby osadzić akcję, nie w Warszawie czy Krakowie, ale właśnie w Brwinowie, okazał się bardzo dobry. Równie dobrze przyjęte zostało połączenie fikcji literackiej z faktami i pomieszanie postaci autentycznych z fabularnymi. Pierwszy tom sagi był absolutnym przełomem. Już wtedy czytelnicy czekali na drugą i trzecią część. Moje książki zaczęły być dostępne w bibliotekach. Kolejnym przełomem była ekranizacja książki. W takim momencie czytelnik w naturalny sposób wraca do książek. Zrobiliśmy książki z filmową okładką, w serialu zagrali wspaniali aktorzy. To rzeczywiście wszystko zmieniło. Zainteresowanie moimi książkami ogromnie wzrosło. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa.
Co obecnie dzieje się z sagą? Czy możemy spodziewać się kontynuacji powieści?
Tak. Do rodziny Winnych zawsze bardzo chętnie wracam. Wróciłam do nich zarówno w opowiadaniach, w których rozwijam pewne wątki, jak i w książkach kulinarnych – „Notesie kulinarnym” i „Kuchni Winnych”, gdzie napisałam trochę o obyczajach, codziennej pracy na roli, przy warzywach, owocach, przetworach, ciastach itd. Z uwagi na to, że ekranizacja powieści jest bardzo udana i widzowie serialu bardzo zżyli się z bohaterami, producent zapytał mnie, czy nie myślę czasem o kontynuacji powieści. Ostatecznie umówiliśmy się na prequel, który obecnie piszę. Mam nadzieję, że zostanie on przyjęty tak dobrze, jak dotychczasowe części „Stulecia Winnych” i że znajdzie swoich czytelników oraz widzów.
Myślę, że miłośnicy sagi bardzo są za tę kontynuację wdzięczni. Zdarza się przecież, że autor porzuca stworzonych przez siebie bohaterów i nie kontynuuje ich historii pomimo takich właśnie oczekiwań ze strony czytelników.
Ja bardzo lubię swoją książkę. Czasami zdarza się, że pisarz osiąga sukces przy książce, której nie ceni, i która wydaje mu się niezbyt dobra literacko lub może mniej warta swojego sukcesu od jego innych książek. W związku z tym doznaje uczuć ambiwalentnych i złości, że musi pracować wokół czegoś, czego nie lubi. Ja tego nie mam. Uważam, że stworzone przeze mnie postaci i cała rodzina Winnych są dobre literacko. Dlatego chętnie do nich wracam. Robię to z wdzięcznością, że tyle dla mnie zrobili i że znowu mogę ich ożywić.
W 2020 roku ukazała się Pani najnowsza książka – „Doktor Bogumił”, która zapoczątkowała nową serię – „Uczniowie Hippokratesa”. Z książki dowiadujemy się, jak rozwijała się medycyna w XIX wiecznej Europie, w tym w Polsce. Podobnie, jak w poprzednich Pani książkach, również tutaj znajdziemy wątki zarówno fabularne, jak i dokumentalne, jednak tym razem wątki dokumentalne wydają się wyraźniej oddzielone od tych fabularnych. Dlaczego?
Od lat myślałam o napisaniu sagi medycznej, ale też latami zastanawiałam się, jak w najlepszy możliwy sposób pokazać właśnie kwestie merytoryczne. Można to zrobić na kilka sposobów. Można podrobić Thorwald’a i napisać książkę dokumentalną z fabularyzowanymi momentami. Jestem jednak przeciwna podrabianiu kogokolwiek. Można też każdy dialog opatrywać gwiazdką i tłumaczyć, co rozmawiający mieli na myśli, opowiadając o trzustce czy wątrobie. Wyjaśnienia wszystkich faktów można również wplatać w dialogi, tyle tylko, że lekarze tak ze sobą nie rozmawiają. Powieść, w której miałabym wszystko ciągle wyjaśniać, wydaje mi się bardzo sztuczną. Z tego powodu powstało siedem autentycznych historii, których zadaniem jest tłumaczenie tego, co dzieje się w fabule. Dzięki temu przypisów i wyjaśnień jest na tyle mało, że czytelnik ich nie zauważa. Osią książki jest fikcyjna historia doktora Bogumiła, lekarza, który chciał zajmować się prawdziwą medycyną a nie tylko udawać lekarza. Pisanie o jego pracy w szpitalu Dzieciątka Jezus, burzliwej przeszłości, sympatycznym związku z żoną sprawiło mi ogromną przyjemność.
W książce opisuje Pani wiele, bardzo ciekawych zjawisk. Zatrzymajmy się przy kilku z nich.
Praktyka wykradania świeżych, dopiero co pochowanych zwłok – dlaczego i jak długo trwał ten proceder?
Trudno powiedzieć, jak długo miał miejsce. W Stanach Zjednoczonych i w Anglii był to proceder karalny, za który można było pójść do więzienia. Oczywiście oficjalne sekcje zwłok były przeprowadzane. Sekcja zwłok to jednak nie wszystko. Jeżeli chirurg ma ćwiczyć operacje, musi mieć świeże, „zdrowe” zwłoki. Stąd proceder ich wykradania, przy współpracy z zarządcami cmentarzy. Poza tym, w tamtych czasach, pewne rzeczy nie były tak usankcjonowane jak dzisiaj. Obecnie nawet dotknięcie chorego przez osobę nieuprawnioną jest ogromnie ryzykowne. Wszystko bardzo się zmienia. Szpital Dzieciątka Jezus, w ciągu 100 lat, zmienił się absolutnie a ja opisuję go takim, jakim był 170 lat temu. Od tamtego czasu dokonał się ogromny postęp.
Jeszcze w XIX wieku uważano, że kobieta ma rodzić w bólach. Jakakolwiek próba jego uśmierzenia była postrzegana jako ingerencja w prawa natury i uważana za grzech. Mam jednak wrażenie, że w XXI wieku znieczulanie podczas porodów nadal wywołuje dyskusje.
uż Hippokrates mówił, że religię i medycynę należy rozdzielić. Rodzimy w bólach nie dlatego, że Bóg tak chce tylko dlatego, że za szybko wstałyśmy z czterech nóg i miednica nam się wykształciła w taki sposób, że kanał rodny jest ogromnie wąski. Zwierzęta nie rodzą w takich bólach, aczkolwiek poród nawet w świecie zwierząt nie jest jakąś wielką przyjemnością. Nie jest on jednak okupiony takim bólem jak u człowieka. Po to mamy nowoczesną medycynę, żeby w tym bólu ulżyć. Tu nie chodzi tylko o to, żeby było przyjemnie albo żeby nie bolało. Doskonale pamiętam akcję „Rodzić po ludzku”, jej początki oraz horrory, jakie kobiety opowiadały o tym, co się dzieje na oddziałach położniczych. Spotykałyśmy się też z obraźliwymi inwektywami i zarzutami, że chodzi nam tylko o przyjemność, o to, żeby mieć firanki w oknach i żeby była kanapa w pokoju. Nie chodzi o to. Chodzi o bezpieczeństwo, chodzi o kwestie słuchania rodzącej. Chodzi o to, żeby nie była wyśmiewana, kiedy mówi, że czuje, iż coś jest nie tak. Osobiście rodziłam trzy razy i mogę coś powiedzieć na ten temat. Ten ból jest tak wielki, że nawet dla mnie – lekarki, myśl, że należy oddychać, aby dotleniać dziecko, była po prostu niemożliwa do zrealizowania. Gdy jednak dostałam trochę znieczulenia, nagle mogłam nabrać oddechu i współpracować. Bardzo mnie boli, kiedy słyszę, że kobieta domaga się pewnych praw dla czystej przyjemności. To zupełnie tak nie jest.
Z książki dowiadujemy się również, że XIX wieku przeprowadzanie operacji na czas, oczywiście bez znieczulenia, było wyznacznikiem umiejętności i uznania dla chirurgów. Kiedy oficjalnie zaakceptowano środki znieczulające podczas operacji?
Takiej konkretnej daty nie było. W XIX wieku część szpitali zaczęła stosować eter, z kolei inne wciąż trzymały się operacji bez znieczulenia, albo podawano w nich eter pacjentom tylko podczas bardziej skomplikowanych operacji. Tak naprawdę zaczęło się to zmieniać dopiero w latach 80. XIX wieku. Eter zaczął być wówczas powszechnie stosowany. Z kolei aseptyka została przyjęta jeszcze później. W tym przypadku opór trwał bardzo, bardzo długo.
Ograniczenia praw kobiet to kolejny wątek, który porusza Pani w książce „Doktor Bogumił”. Przypomnijmy, że w XIX wieku kobiety ciągle jeszcze nie mogły ani studiować ani rozwijać się zawodowo. Z jakimi ograniczeniami zmaga się, Pani zdaniem, współczesna kobieta?
Wydaje mi się, że wyrównanie szans i takie akcje jak #metoo powinny być kontynuowane, ale dobrą drogą. Z jednej strony zupełnie nie podoba mi się skrajność i oskarżanie wszystkich o wszystko, ale z drugiej strony myślę sobie, że może takie radykalne podejście jest potrzebne, żeby wymieść już wszelkie relikty przeszłości. Ja miałam to szczęście, że nigdy nie spotkałam się z mobbingiem w pracy ani z żadnymi seksistowskimi, znaczącymi zachowaniami. Miałam ogromne szczęście, że tak się stało, ale niektóre kobiety takiego szczęścia nie mają i to musi się zmienić.
Czy wyjaśni nam Pani, co znaczy słowo „miazmat”?
Miazmaty to były takie niewidzialne cząstki, które wisiały w powietrzu i prawdopodobnie były odpowiedzialne za zarazę. Stara gwardia lekarska zupełnie nie wierzyła w ich istnienie. W XIX wieku obowiązywała teoria samorództwa i przeświadczenie, że zaraza bierze się z brudu i kurzu, co zresztą było po części prawdą. Bakterii i wirusów poszukiwali wówczas głównie chemicy, stąd bohaterem jednej z opowieści, które ukażą się w drugim tomie, jest Louis Pasteur.
Ciekawe, że każde przełomowe dla ludzkości odkrycie w medycynie napotykało na opór.
Czy teraz jest inaczej? Gdy pisałam „Doktora Bogumiła”, jeszcze nie wiedzieliśmy, że pojawi się Covid-19. Wraz z wirusem pojawili się korona sceptycy, którzy uważają, że wirusa nie ma i że ktoś to wymyślił, zapewne dla zysku. Widzimy tu więc taki sam mechanizm jak ten, który opisałam w książce, gdzie nikt nie wierzył w choroby zakaźne, a lekarza robiącego mapy rozprzestrzeniania się zarazy traktowano jako nieszkodliwego wariata.
Podobnie obecnie dzieje się w kwestii szczepionek. Ciągle żywe są szalone teorie o ich szkodliwości Przyznaję, że szokuje mnie fakt, iż w ten sposób o szczepionkach mówią ludzie, którzy wstrzykują sobie do ciała byle co w strasznych dawkach, przyjmują na co dzień chemię i łykają bez opamiętania „witaminy” natomiast środek, który jest gruntownie, od początku do końca przebadany, budzi w nich taki opór. Mowa jest nawet o naruszaniu czyjejś wolności. Myślę sobie, że gdyby latami „nie naruszano naszej wolności” to świat do dzisiaj nie byłby wolny od czarnej ospy.
O czym będzie druga książka z serii „Uczniowie Hippokratesa” ?
Już w drugiej części, która dzieje się 27 lat później, część fabularna opowiada o postaci autentycznej-pierwszej polskiej dyplomowanej lekarce Annie Tomaszewicz-Dobrskiej. W książce nie znajdziemy zbyt wielu odkryć medycznych. Jest ona poświęcona walce kobiety o to, aby mogła wykonywać swój zawód. Historie autentycznych lekarzy także różnią się od tych z pierwszej części. Opisane jest tutaj powstawanie specjalizacji. Naukowcy zaczynają zajmować się konkretnymi organami lub tkankami. Już wiadomo, że lekarz nie jest w stanie wyspecjalizować się we wszystkim i pracować jako klinicysta i naukowiec jednocześnie. W książce opisałam, jak to się dzieje i jak się zmienia.
Dlaczego zdecydowała się Pan opisać losy właśnie Anny Tomaszewicz – Dobrskiej?
Anna Tomaszewicz-Dobrska skończyła medycynę w Zurichu i, mimo że tam zaczęła prowadzić udaną działalność naukową, to jednak chciała wrócić do Polski i praktykować w ojczyźnie. To się niestety nie udało. Co prawda wróciła do kraju, ale Warszawskie Towarzystwo Lekarskie nie chciało nostryfikować jej dyplomu. Wydaje się dziwne i niezrozumiałe dlaczego miałaby kogoś prosić o uznanie dyplomu, który otrzymała od oficjalnej uczelni w Zurichu. Niemniej tak wtedy należało postąpić. To się jej niestety nie udało. W związku z tym stanęła przed wyborem: zrezygnować z pracy w zawodzie albo poszukać innych rozwiązań. Zdecydowała się na to drugie. Koleje jej losu są niesamowite. Po uzyskaniu nostryfikacji dyplomu żaden szpital nie chciał jej zatrudnić. Założyła więc prywatną praktykę, ale nikt, poza osobami niemającymi środków finansowych, nie chciał przyjść do lekarza-kobiety. Takie osoby jak Anna Tomaszewicz-Dobrska czy pierwsza w ogóle lekarka, Elisabeth Blackwell, której historia otwiera tę książkę, musiały same stworzyć swoje miejsca pracy i dlatego zakładały szpitale. Dzisiaj nazywamy je ginekolożkami, gdyż zajmowały się ginekologią i położnictwem, co jest nie do końca prawdą. One po prostu miały pacjentki rekrutowane ze środowiska niezamożnych kobiet. To była jedyna działalność, na jaką im pozwalano. Wszystkie trudności i ograniczenia przekuły jednak w absolutny sukces. Anna Tomaszewicz-Dobrska była wielką postacią i bardzo się cieszę, że ją przywołałam, upamiętniłam i pokazałam jej piękno oraz walkę o to, żeby móc pracować.
Czy książka jest już skończona? Kiedy ukaże się na rynku?
Książka jest już napisana. Ukaże się w drugim kwartale 2021 roku. Pierwsza część ukazała się w sierpniu, więc sądzę, że tej należy spodziewać się w okolicach lipca. Dodatkowo wiosną, nakładem Domu Wydawniczego Rebis, ukaże się romans historyczny „Rzeki płyną jak chcą”. To będzie trochę lżejsza książka i mam nadzieję, że spodoba się czytelnikom. Pisząc ją chciałam skoncentrować się na nieco lżejszych klimatach.
Nad czym pracuje Pani obecnie?
Obecnie pracuję nad prequelem „Stulecia Winnych”. Kiedy go napiszę, pomyślę o trzeciej części z serii „Uczniowie Hippokratesa”. Mam już pomysł na fabułę. Zebrałam też już część materiałów. Muszę jednak mieć na nią czas. Myślę również o scenariuszach. Zanim to się jednak wydarzy, potrzebuję trochę odpoczynku. Czuję się zmęczona i chciałabym nadrobić lektury. Czekam z utęsknieniem na czas, kiedy sama będę mogła czytać książki.
Dziękuję za rozmowę
Rozmowę prowadziła Krzysia Kowalczyk – Autorzy książek w obiektywie.
Ałbena Grabowska – powieściopisarka, a także praktykujący lekarz neurolog – specjalista epileptolog. Autorka popularnych powieści, m.in. Coraz mniej olśnień, Lady M., Lot nisko nad ziemią, cykli powieściowych Alicja w krainie czasów i Uczniowie Hippokratesa, książki non-fiction Tam, gdzie urodził się Orfeusz, opowiadającej o Bułgarii, skąd wywodzi się rodzina jej matki, a także kryminału Ostatnia chowa klucz i serii dla młodzieży Przygody Julka i Mai. Jej bestsellerowa saga Stulecie Winnych ekranizowana jest przez TVP (2019-2022). Obecnie pracuje nad scenariuszami filmowymi.