Kryzys warto rozpatrywać jako szansę na nowy początek. Wywiad z Rafałem Kosikiem autorem kultowej serii książek dla dzieci „Felix, Net i Nika”
Przegląd
- Typ: Wywiady
Bycie pisarzem – ma wpisaną w siebie pracę w samotności. Przeszkadza mi to, że nie mogę wyjść z domu do kawiarni. Pracuję dużo w kawiarniach. Siadam, wyciągam notatnik i zapisuję pomysły, fragmenty, sceny. (…) Ale izolacja jest też inspiracją i z pewnością wpływa na to, co teraz piszę. Rzeczywistość nagle stała się na tyle ciekawa, że trudno skupić się na fikcji – o życiu w izolacji, zmianach na rynku książki i nowej powieści „Amelia i Kuba. Złota karta”, w rozmowie z Robertem Ziębińskim, opowiada Rafał Kosik, autor bestsellerowego cyklu „Felix, Net i Nika”.
Dokucza Ci izolacja?
I tak, i nie. Samo zamknięcie w domu to dla mnie nic specjalnie nowego. Ten zawód – bycie pisarzem – ma przecież wpisaną w siebie pracę w samotności. Przeszkadza mi to, że nie mogę wyjść z domu do kawiarni. Pracuję dużo w kawiarniach. Siadam, wyciągam notatnik i zapisuję pomysły, fragmenty, sceny. Teraz tego nie mogę robić i to mnie boli. Ale ta izolacja jest też inspiracją i z pewnością wpływa na to, co teraz piszę. Rzeczywistość nagle stała się na tyle ciekawa, że trudno skupić się na fikcji. Wcześniej rzadko kto traktował poważnie fantastykę. A ona ma kilka nurtów, nie tylko ten rozrywkowy, ale również poważny, naukowy, który stara się przewidywać zagrożenia i ostrzegać przed nimi. Science fiction nie raz przerabiało scenariusze bardzo podobne do obecnej pandemii.
Branża wydawnicza wpadła w convidową rozpacz. Księgarnie nieczynne, nie ma spotkań autorskich. Poza byciem autorem, jesteś też przecież wydawcą. Boisz się tego, co się dzieje?
To po kolei. Pracę zdalną w naszym wydawnictwie, czyli Powergraphie, wprowadziliśmy o wiele wcześniej, nim stało się to modne. Chcieliśmy chronić nasze dziewczyny. Dzięki temu, że wszyscy u nas już od dłuższego czasu pracują z domów, wcześniej się przyzwyczailiśmy. Prawdziwe efekty lockdownu tak naprawdę odczujemy dopiero za kilka miesięcy. Już teraz widać, że książki nie są towarem pierwszej potrzeby. A za jakiś czas ludzie nie będą mieli pracy i pieniędzy, bardziej będą się martwić, żeby kupić chleb i zapłacić ratę kredytu. Gdybyś zapytał mnie kilka tygodni temu o to, co się zmieni, to pewnie powiedziałbym ci – skoczy sprzedaż e-booków. I tak się stało. Ludzie więcej czasu spędzają w domu, to czytają. Na szczęście mamy księgarnie internetowe, w których sprzedaż z pewnością wzrośnie. Zakupy przez internet są bezpieczniejsze, nie wymagają kontaktów między ludźmi. Paczkomaty, odbiór przesyłek bez podpisu – wszyscy z tego korzystamy. Jako pierwsze ucierpią na pewno księgarnie stacjonarne. Z pewnością cała branża, nie tylko wydawnicza, cała kultura dramatycznie potrzebuje pomocy państwa.
Czy nie jest jednak tak, że pokładanie nadziei wydawców w e-bookach jest trochę na wyrost?
To nie tak, że e-booki się nie sprzedają, ale nieprawdą byłoby stwierdzenie, że stanowią zagrożenie dla książki papierowej albo że ją zastąpią. To jeszcze nie ten etap. Może gdyby izolacja potrwała dłużej?
Część wydawców boi się, że e-book jest pożywką dla piratów. Że nie da się upilnować udostępniania ich na różnych platformach.
Bo to jest problem. Ale nie może być tak, że kiedy nośnik jest łatwy do udostępniania, to z lęku przed jego nielegalnym skopiowaniem mamy z niego zrezygnować. Filmy są przecież produkowane dziś specjalnie na platformy streamingowe i nikt nie rezygnuje z nich, tylko przez to, że ktoś może je skopiować i wrzucić w sieć.
To jak sobie radzić z piractwem? Osobiście jedyne co mogę, to pisać do wydawców, że w tym i w tym miejscu pojawiła się taka a taka książka. Jedni reagują, inni nie. A Ty? Nie dość, że jesteś autorem, to także wydawcą.
Kiedy zaczynaliśmy wydawać e-booki, obawialiśmy się, że sprzeda się jedna sztuka, a wszyscy będą ją czytać. Nic takiego nie nastąpiło. Zwykle robimy premierę książki papierowej i e-booka jednocześnie. W związku z trwającą pandemią planowaliśmy wstrzymać naszą najnowszą premierę. Jednak na prośby wysyłane przez rodziców, którzy siedzą z dziećmi w domu, zrobiliśmy odwrotnie i wręcz przyspieszyliśmy premierę. Co więcej – e-book ukazał się dwa tygodnie przed książką papierową. Nowa sytuacja wymaga nowych rozwiązań i elastyczności. Oczywiście staramy się monitorować rynek. Nasz dystrybutor podejmuje specjalne kroki prawne, aby usuwać nielegalne kopie książek. Ja sam staram się uświadamiać dzieciaki, czym są prawa autorskie. To jest ważne, bo dzieci często nie mają świadomości, że coś takiego w ogóle istnieje. Wydaje im się, że wszystko, co jest dostępne w sieci, jest darmowe. Cieszę się, że Legalna Kultura też prowadzi takie działania. Pamiętam czytelnika, który napisał do mnie, że tak mu się spodobała moja książka w sieci, że aż kupi sobie wersję papierową. To było wtedy, kiedy nie wydawaliśmy jeszcze e-booków. Ludzie często nie mają świadomości tego, że książka to efekt ciężkiej pracy, trwającej czasem kilka lat. Jeśli twórca nie dostanie za nią wynagrodzenia, będzie musiał się zająć w życiu czym innym zamiast pisania następnej książki.
Pierwsze co przyszło mi do głowy to – rety, przecież Kosik to facet zaprawiony w kryzysie. Twoja pisarska kariera zaczęła się przecież od kryzysu i szukania z niego wyjścia.
Sięgasz do dawnych czasów.
No nie przesadzajmy, kiedy to było rok 2004?
2002. Prowadziliśmy z Kasią, moją żoną, agencję reklamową. Nie byliśmy rekinami rynku, ale też nie było źle. Mieliśmy dość stabilną pozycję, a potem przyszedł pierwszy kryzys w branży. Okazało się, że dwóch kluczowych klientów zawiesiło wszystkie kampanie. Mieliśmy do wyboru: albo ciąć koszty, albo dopasowywać się do nowej rzeczywistości.
Albo zagrać vabank?
Tak. Poszliśmy do reklamy, aby wyobraźnią odczarować postpeerelowską rzeczywistość, a skończyło się na biedakampaniach zadowalających przaśne „markietingi”. I pytanie: „Co ja robię dobrego w życiu?”. O tym, żeby coś napisać dla dzieci myślałem już wcześniej. Wtedy brakowało polskich współczesnych książek dla dzieciaków. Zacząłem więc wymyślać przygody trójki nastolatków. Miałem te historie w głowie, rozmawialiśmy z Kasią o tym, żeby je spisać, a potem rzeczywistość zmusiła mnie do tego, żebym usiadł, skończył mówić, że coś zrobię, i to zrobił.
Ileż to karier pisarskich zaczęło i skończyło się w głowie.
Racja. Ale jest też ogromna część karier pisarskich, które nie wypaliły. Ja już byłem po debiucie, wydałem pierwszą powieść SF dla dorosłych.
No i miałeś narzędzia, które mogły pomóc w niwelowaniu porażki – czyli znajomość marketingu i reklamy.
Na pierwszego „Felixa…” postawiliśmy dosłownie wszystko.
Bylibyście bankrutami, gdyby nie wyszło?
Może nie bankrutami, ale byłoby źle. Wyszliśmy z założenia, jak się okazało słusznego, że o ile książka na etapie tworzenia jest dziełem jak najbardziej artystycznym, o tyle gdy przychodzi do sprzedaży – jest towarem, który na rynku kultury musi walczyć z innymi towarami, na które ludzie wydają pieniądze. Zaplanowaliśmy więc kampanię reklamową, jakiej w Polsce książkom nikt wtedy nie robił. A już na pewno nie robił tego żaden wydawca polskiej książki młodzieżowej. Weszliśmy na billboardy, załatwiliśmy patronaty medialne wszędzie, gdzie mogliśmy. Nasz dom był magazynem, prywatny samochód – środkiem transportu do rozwożenia towaru. Pierwszy nakład sprzedał się w tydzień i wynosił trzy tysiące egzemplarzy. Byliśmy zachwyceni, ale bardzo ostrożni. Zrobiliśmy mały dodruk. Żeby nie ryzykować. Poszedł na pniu. Potem kolejny, większy.
Teraz „Felixa…” sprzedało się już milion egzemplarzy.
Ponad milion. Ale wtedy tej wiedzy nie mieliśmy. Ryzykowaliśmy na wielu frontach. Każdy kryzys warto rozpatrywać też jako szansę na nowy początek. Gdyby kryzys ekonomiczny sprzed lat tak mocno nas nie dotknął, być może nie zdecydowalibyśmy się na przekształcenie firmy w wydawnictwo. I dzięki temu nasze życie stało się lepsze. Robimy coś pożytecznego, a jednocześnie lubimy naszą pracę.
Wtedy nikt dla tej grupy wiekowej nie pisał.
Mieliśmy lukę rynkową. Owszem, była masa tłumaczeń, ale brakowało nowej, polskiej literatury młodzieżowej. Czasami sobie zadaję pytanie – czy dziś miałbym odwagę zrobić to, co wtedy i czy „Felix…” by się przyjął? I powiem ci szczerze – nie mam pojęcia. Analityczna część mojego mózgu mówi: nie, to by się teraz nie udało.
I mimo to, że twoja analityczna część mózgu mówiła nie, Ty wystartowałeś z nową serią „Amelia i Kuba”, której najnowsza część „Złota karta” właśnie się ukazała.
Z „Amelią i Kubą” było już inaczej. Na pomysł tej serii wpadłem już dekadę po wydaniu pierwszego „Felixa…”. Seria się rozwijała, dzieci dorastały, a ja uznałem, że na rynku brakuje książki dla ciut młodszych. Jeśli „Felix…” trafiał do, powiedzmy, trzynastolatków, to ja chciałem zrobić coś dla siedmio może dziesięciolatków.
Masz misję?
Tak i nie ukrywam tego. Kocham czytać i chciałbym tę miłość do książek przekazać innym. W przypadku „Felixa…” moim celem było, aby czytanie stało się dla dzieciaków przyjemnością. Żeby czytały z własnej woli, a nie ze szkolnego przymusu. I skoro udało się z nastolatkami, to czemu nie pokazać również tym młodszym, że czytanie jest fajne? I tak powstała pierwsza część, czyli „Godzina duchów”. To był w dodatku eksperyment wydawniczy, na który zapewne żaden wielki wydawca by sobie nie pozwolił.
Czyli?
Napisałem tak naprawdę dwie książki. Pierwsza nazywała się „Amelia i Kuba”, druga „Kuba i Amelia”. Obie opowiadały tę samą historię, ale widzianą z różnych perspektyw. Pomysł był prosty – chciałem pokazać, jak dzieci widzą tę samą sytuację w różny sposób. Że nasz punkt widzenia nie musi być, i nie jest, jedynym. Że warto patrzeć z różnych perspektyw, co z kolei uczy nas czegoś takiego jak empatia. Dodam, że ta dwuksiążka ukazała się przed premierą serialu „The Affair”, który opiera się na podobnym pomyśle.
I?
Udało się. Seria się spodobała, ale pisanie jej w taki sposób było wyzwaniem. Od strony technicznej to była orka. Układanie historii tak, aby się zazębiała, była zrozumiała. Bronić musiała się samodzielnie „Amelia i Kuba”, bronić musiał się „Kuba i Amelia”, a do tego obie historie musiały się bronić wspólnie. Wpadając na ten pomysł, nie myślałem o tym, jak trudno będzie go zrealizować (śmiech).
„Złota karta” opiera się też na karkołomnym pomyśle – zaadaptowałeś na potrzeby tej książki legendę o Złotej Kaczce i uczysz w niej dzieci szacunku do pieniędzy.
Zadaniem pisarza jest również uczyć. Sztuka, by robić to nienachalnie. Legenda o Złotej Kaczce to jedna z moich ulubionych legend i mam też wrażenie, że jest zupełnie niedoceniona. Idealnie pasowała mi do czasów, które w zasadzie wraz z nadejściem pandemii się skończyły, czyli tego okresu zachłannego konsumpcjonizmu i kultu wzrostu. Pracowaliśmy, zaharowując się, żeby kupować rzeczy, których nie potrzebowaliśmy. Oczywiście wiadomo, czemu to służy, na tym mechanizmie oparte są wszystkie gospodarki kapitalistyczne. A potem nagle okazało się, że trzeba przyhamować. Obecna sytuacja jest trudna również dla dzieci. Do gotowej książki dodałem kilka elementów naszej nowej rzeczywistości, by pomóc dzieciakom oswoić się z rzeczywistością. Mówienie o szacunku dla pieniędzy jest zawsze aktualne, a teraz stało się jeszcze ważniejsze niż przed pandemią.
Czyli?
Czyli, że można się nauczyć mądrego podejścia do pieniędzy. Do oszczędzania. Do kupowania. Że bardziej kochamy starego pluszowego misia niż tego nowego, wypasionego. No i że warto w życiu zwolnić. Czasami lepiej jest usiąść na kanapie z rodziną, pograć w planszówki i pobyć razem. Poczytać. Czyli zrobić to, co dziś robi wiele rodzin. Moja również.
Optymistyczne.
Jeśli nie dotknęła nas osobiście tragedia, to prawdziwe. A poza tym, kiedy piszesz dla dzieci, nie chcesz epatować ich życiowym mułem i dnem.
No właśnie. Twoja pierwsza powieść „Mars” nie była dla dzieci. To była twarda fantastyka dla dorosłych. Napisałeś kilka innych powieści dla dorosłych, w tym świetny „Różaniec”, ale jednak największą sławę dały ci książki dla dzieci. Dzielisz to jakoś? Trudniej pisze się dla dziecka?
Dzieci są wyczulone na fałsz. Kiedy wyczują fałsz, przekłamania fabularne, a do tego książka straci tempo, zwyczajnie stracą zainteresowanie. A kiedy to nastąpi, okaże się, że piszesz dla nikogo. Pisanie dla dzieci, podobnie jak kręcenie filmów dla nich, choć wiele osób uważa to za coś „niepoważnego”, tak naprawdę to rzecz dwa razy trudniejsza od tworzenia dla dorosłych. Po pierwsze musisz stworzyć świat, który przekona do siebie dzieciaki, musisz utrzymać ich zainteresowanie (a one szybko się nudzą i rozpraszają, przez korzystanie z komputera i internetu mają zmienioną percepcję), po drugie musisz myśleć o przekazaniu im pewnych prawd uniwersalnych, wartości, no i w dodatku trzeba zrobić to tak, aby nie zalatywało tanim dydaktyzmem. Dać im godziwą rozrywkę.
Słyszałem dobre rady od wydawców, że jeśli piszę dla dzieci, to nie mogę używać określonych słów i muszę być bardzo prosty.
Bardzo ostrożnie podchodzę do rad na temat pisania. To nie tak, że gdy piszesz dla dziecka, masz pisać dziecinnie i infantylnie. Wtedy polegniesz od razu. Dzieci nie są głupie. Pewnie, że pisząc dla grupy ośmiolatków, nie będziesz używał słów, których nie rozumieją, bo wybijesz je z rytmu. Ale to jest dość oczywiste. W przypadku serii o Amelii i Kubie czytam tekst po tym, jak kończę pisać i czyszczę go z rzeczy, które mogą być zbyt skomplikowane. Albo dodaję zabawne przypisy, które dzieciaki uwielbiają. Ale gdy chodzi o serię o Feliksie, to w ogóle już na to nie zwracam uwagi. Piszę tak, jakbym pisał dla siebie, a dzieciakom się to podoba.
Może karmisz swoje wewnętrzne dziecko?
Jasne! Ale przede wszystkim wierzę w swojego czytelnika. I wiem, że jest on już na tyle dojrzały, że nie muszę traktować go z taryfą ulgową. Ale to nie jest coś, co potrafi każdy. Pamiętam, że w naszym wydawnictwie parę lat temu wpadliśmy na pomysł, żeby namówić kilku znanych autorów „dla dorosłych” do tego, żeby napisali książki dla dzieci. Miała to być taka seria – znani piszą dzieciom. Część autorów odmówiła, bo pisanie dla dzieci jest niepoważne. Część zaś przysłała teksty, w których okazywało się, że zupełnie nie rozumieją młodego odbiorcy. Infantylny język, naiwności, traktowanie dzieci jakby były nierozgarnięte. Skończyło się na trzech książkach.
Nigdy nie było ci żal, że twoje powieści dla dorosłych są mniej znane niż te dla dzieci?
Nie, nie ma co obrażać się na rzeczywistość. Pisanie powieści fantastycznych zajmuje mi więcej czasu, pochłania zupełnie inną energię. Moim zdaniem rolą pisarza jest tłumaczenie, jak działa świat. A fantastyka naukowa daje możliwości zastanawiania się nad pozornie nieprawdopodobnymi zagrożeniami, które jednak w pewnych warunkach mogą się urzeczywistnić, co zresztą teraz obserwujemy na całym świecie. Na przykład ostatnia część „Felixa…”, czyli „Koniec Świata Jaki Znamy”, to również powieść science fiction. Osią fabuły jest globalna katastrofa spowodowana aktywnością Słońca, w wyniku której przestaje działać internet, nie ma prądu ani wody, cywilizacja się zatrzymuje. I wbrew pozorom nie jest to aż tak nierealne (burza magnetyczna o takiej sile miała miejsce w 1859 roku), a jednak przez większość ludzi taka możliwość jest wypierana. Rolą pisarza science fiction jest zwracanie uwagi na zagrożenia dla naszej cywilizacji, wskazywanie szerszemu gronu niebezpieczeństw i naszego nieprzygotowania na sytuacje, które, dopóki nie nastąpią, wydają się tylko egzotycznymi fabułami. Wyobraźmy sobie, że w grudniu 2019 ktoś opowiada nam o Polsce zamkniętej w domach, o nieczynnych sklepach, o sparaliżowanej służbie zdrowia. Brzmi jak fabuła książki SF, prawda? Staram się pisać o tych zagrożeniach i w książkach dla dorosłych, i dla młodszych czytelników.
Książki dla dzieci i młodzieży wydajesz systematycznie. Powiedz – systematyczność jest kluczem do sukcesu?
Nie wiem, jaki jest klucz do sukcesu. Moje pisanie i nasz biznes wydawniczy jest bardziej sposobem na życie niż wykalkulowaną strategią biznesową. Robimy to, co lubimy. Na pewno utrzymanie tempa wydawniczego pomaga. Ale czy jest warunkiem do osiągnięcia sukcesu? Nie. Na to składa się wiele czynników, które nie do końca są przewidywalne.
Ale można żyć z pisania.
Można, ale zanim się po to sięgnie, trzeba pracować, dbać o to, co się pisze i budować wiarygodność u czytelników.
I mieć szczęście?
Nie wierzę w szczęście. Choć może to za mocno powiedziane. Nie wierzę, że szczęście to jedyna rzecz, której brakuje wielu autorom do osiągnięcia sukcesu. Myślę, że tu działa podobny mechanizm do tego co w biznesie. Czy odnosisz sukces, bo masz szczęście, czy raczej znasz się na tym, co robisz, a sukces jest pochodną twojego zaangażowania w pracę? To raczej jest combo: predyspozycje, konsekwencja i zaledwie szczypta szczęścia.
Wiesz, że na to pytanie bardzo trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Historia ludzkości wybrukowana jest specjalistami, którym się nie udało.
Racja, dlatego trudno mówić o sukcesie i udziale szczęścia w nim. Gdzieś w 2007 roku dotarło do mnie, że odniosłem na tyle duży sukces, że wyłącznie dzięki pisaniu mogę utrzymywać rodzinę na przyzwoitym poziomie. I co mogę powiedzieć? Chyba tyle, że w Polsce nie ma wielu autorów, którzy tylko przy pomocy żony dopracowaliby się takiego statusu. (śmiech). Teraz ważne jest, abyśmy byli otwarci na przyszłość i elastyczni. Świat się zmieni, powinniśmy i my być przygotowani na zmiany w naszym życiu. Teraz wszystkim nam będzie ciężko. Ważne, abyśmy nie zagubili naszej wrażliwości, nie zapomnieli o tych, którzy zostali pozbawieni źródeł utrzymania. Czyli na przykład o twórcach. Musimy mieć świadomość, jak bardzo ważna jest dziś kultura. Może nam pomóc i dać wytchnienie w niełatwej codzienności.
Rozmawiał Robert Ziębiński
– dziennikarz, pisarz, autor m.in. “Stephen King. Instrukcja obsługi”, “Furia” i młodzieżowego horroru “Czarny staw”
źródło: Legalna Kultura