„Pasażer 23” – światowy bestseller nr 1 – najbardziej przerażający thriller psychologiczny od czasu „Milczenia owiec” – już piąte wydanie!

Przegląd

Sebastian Fitzek – autor „Pasażera 23” – już wkrótce w Polsce będzie promował swoją najnowszą powieść „Pacjent”! Poznaj inne książki autora, zabierz egzemplarz na spotkanie i zdobądź autograf!

Zekranizowany w 2018 roku bestseller „Der Spiegel” – przez rok w czołówce niemieckich list, w tym przez 10 tygodni na 1. miejscu, sprzedany w 1,5 miliona egzemplarzy.

Martin Schwartz, policyjny detektyw i psycholog, żyje na dnie rozpaczy. Jego żona i synek popłynęli statkiem na wakacje i na pełnym morzu zaginęli…
Teraz Martin podejmuje się każdego, nawet najbardziej szaleńczego zadania, bo własne życie nie ma już dla niego żadnej wartości. Łamie wszelkie zasady i regulaminy, ale jest przerażająco skuteczny. Ściga zło…
Dowiaduje się, że na tym statku znikali również inni pasażerowie. Wśród nich była mała dziewczynka, która teraz się odnalazła. Miała ze sobą misia synka Martina. Ale dziewczynka milczy…

„Fitzek z prawdziwą wirtuozerią tworzy skomplikowany, mroczny świat bez złudzeń, obnażając najbardziej skrywane lęki ludzi poddawanych przez los niewyobrażalnie ciężkim próbom.” – „Stern”

„Fenomenalna popularność Fitzka wynika z jego niepowtarzalności i wyjątkowości. A Pasażer 23 ma wszystko, co w Fitzku najlepsze”.
„Der Spiegel”

SEBASTIAN FITZEK – autor numer 1 w Niemczech, mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach.
Każda powieść Fitzka – „Terapia”, „Pasażer 23”, „Łamacz Dusz”, „Przesyłka”, „Ostatnie dziecko”, „Odprysk”, „Odcięci”, „Lot 7a”, „Noc Ósma” – zajmuje przez wiele miesięcy 1. miejsce na listach bestsellerów i osiąga milionowe nakłady. W samych Niemczech sprzedano ponad 11 000 000 egzemplarzy, w Polsce ponad 100 000. Kilka zekranizowano, wiele doczekało się adaptacji teatralnych i telewizyjnych.

 

Autor spotka się z polskimi czytelnikami w Poznaniu, Warszawie i Wrocławiu. Dołącz do wydarzeń na Facebooku, aby być na bieżąco z aktualnościami. Na spotkania autorskie wstęp wolny!

Poznań 29 maja godz. 18:00 w Pałacu Działyńskich w Bibliotece Kórnickiej PAN, Ul. Stary Rynek 78

https://www.facebook.com/events/2263054277355982/

Warszawa 30 maja 18:00 w księgarni Świat Książki – Hala Koszyki

https://www.facebook.com/events/317225112291231/

Wrocław 1 czerwca 15:30 w Starym Klasztorze, Ul. Purkyniego 1. Autor jest gościem Międzynarodowego Festiwalu Kryminału.

https://www.facebook.com/events/298721817720905/

      

    

   

 

Zachęcamy do przeczytania prologu powieści:

 

Ludzka krew:
– hematokryt 44%
– osocze 55%
– i 100 procent bajzlu, kiedy po nakłuciu żyły w sposób
niekontrolowany rozbryzguje się po całym pomieszczeniu.

Doktor, jak chętnie o sobie mówił, chociaż nigdy się
nie doktoryzował, otarł czoło grzbietem dłoni. Wprawdzie
w ten sposób tylko rozmazał rozbryzgi, które go trafiły,
co przypuszczalnie wyglądało teraz dość obrzydliwie, ale
przynajmniej nic nie skapnęło mu do oka, tak jak w zeszłym
roku, podczas operowania prostytutki, kiedy to przez sześć
tygodni żył potem w strachu, czy aby nie zaraził się AIDS,
żółtaczką typu C albo jeszcze innym świństwem.
Nienawidził, kiedy coś nie szło według planu. Kiedy na
przykład podano nieodpowiednią ilość środka znieczulającego.
Albo wybrańcy w ostatniej chwili zaczynali się bronić
i wyrywali sobie wenflony z żył.
– Błagam, nie… nie chcę… – mamrotał klient. Doktor
zdecydowanie wolał to właśnie określenie. Wybraniec to
słowo zbyt podniosłe, a pacjent jakoś źle brzmiało w jego
uszach, ponieważ tak naprawdę chorzy byli tylko nieliczni
z tych, którymi się zajmował. Również osobnik, którego miał
teraz przed sobą, był zdrów jak ryba, mimo że w tym momencie
wyglądał jak podłączony do prądu wysokiego napięcia.
Czarnoskóry sportowiec przewracał oczami, toczył pianę
z ust i prężył tułów w górę, rozpaczliwie szarpiąc pasy,
którymi przymocowano go do wózka transportowego. Był
lekkoatletą, doskonale wytrenowanym, w dodatku jako
dwudziestoczterolatek u szczytu swoich możliwości. Ale co
komu pomogą lata morderczego treningu, kiedy w żyłach
płynie roztwór narkotyku? W za małej ilości, by go całkowicie
wyłączyć, bo przecież wyrwał sobie wenflon, ale jednak
wystarczająco dużej, żeby doktor bez najmniejszego trudu
mógł go położyć z powrotem na plecach, kiedy minął najgorszy
atak. Krew też już nie bryzgała, od kiedy udało mu
się założyć opaskę uciskową.
– Cicho, cicho…
Uspokajającym gestem Doktor położył mu dłoń na czole.
Wydawało się rozgorączkowane, pot lśnił w świetle halogenowej
lampy.
– Co w pana nagle wstąpiło?
Klient otworzył usta. Z jego źrenic niby sprężynowy nóż
wyskoczył strach. Z trudem można było zrozumieć, co mówi:
– Nie… nie… chcę… umie…
– Zaraz, zaraz, ale przecież wszystko już ustaliliśmy –
uśmiechnął się uspokajająco Doktor. – Wszystko jest już
przygotowane. Chyba mi się pan nie wycofa w ostatniej
chwili, na moment przed tak idealną śmiercią.
Zajrzał przez otwarte drzwi do pomieszczenia obok,
popatrzył na stanowisko instrumentariuszki ze skalpelami
i elektryczną piłą do cięcia kości, podłączoną już do prądu.
– Czyżbym nie wyjaśnił panu tego wystarczająco dokładnie?
Westchnął. Oczywiście, że wyjaśnił. Zajęło mu to całe
godziny. Wyjaśniał w kółko i od nowa, ale ten niewdzięczny
kretyn najwyraźniej nic z tego nie zrozumiał.
– Będzie to bardzo nieprzyjemne, oczywiście. Ale tylko
w ten sposób mogę sprawić, żeby pan umarł. Inaczej się nie da.
Lekkoatleta zaskomlał. Zaczął szarpać pasy, którymi
miał przymocowane ręce, tyle że robił to już ze znacznie
mniejszą siłą niż przedtem.
Doktor z zadowoleniem stwierdził, że znieczulenie
w końcu zaczyna działać jak należy. Jeszcze trochę i będzie
można zacząć operację.
– Widzi pan, mógłbym ewentualnie przerwać wszystko
w tym momencie – powiedział, jedną rękę wciąż trzymając
na czole sportowca, a drugą poprawiając maskę chirurgiczną.
– No, ale po tym pański świat składałby się już tylko ze
strachu i bólu. Niewyobrażalnego bólu.
Czarnoskóry sportowiec zamrugał oczami. Jego oddech
stawał się spokojniejszy.
– Pokazywałem panu przecież zdjęcia. I nagranie. To
z korkociągiem i połówką oka. Czegoś takiego chyba by pan
nie chciał, prawda?
– Hmhmhhmmm… – wystękał klient, zupełnie jakby
miał w ustach knebel, a potem rysy jego twarzy rozluźniły
się, a oddech się spłycił.
– Uznaję to za potwierdzenie – powiedział doktor i zwolnił
nogą hamulec wózka, żeby przewieźć klienta do pomieszczenia
obok.
Do sali operacyjnej.
Trzy kwadranse później pierwsza i najważniejsza część
przedsięwzięcia była już wykonana. Doktor nie miał już lateksowych
rękawiczek i chirurgicznej maseczki, a zielony
jednorazowy fartuch, który zawiązuje się z tyłu jak kaftan
bezpieczeństwa, wyrzucił już do kubła. Mimo wszystko
w smokingu i butach z ciemnej lakierowanej skóry czuł się
znacznie bardziej, jakby był przebrany, niż kiedy miał na
sobie strój operacyjny.
Przebrany i zawiany.
Nie pamiętał już, kiedy zaczął po każdej udanej operacji
pić łyczek czegoś mocniejszego. Albo dziesięć, jak właśnie
przed chwilą. Cholera, musi z tym skończyć… chociaż nigdy
nie pił przed, tylko zawsze po. Mimo wszystko. Alkohol
odbiera mu rozsądek.
Przychodzą mu do głowy głupie myśli.
Jak na przykład ta, żeby zabrać ze sobą nogę.
Zachichotał i popatrzył na zegarek.
Była dwudziesta trzydzieści trzy; musi się pośpieszyć,
jeśli nie chce stracić głównego dania. Przystawki przeszły
mu już koło nosa. Zanim jednak będzie mógł się skupić na
perliczce, która dziś była w menu, musi zutylizować odpady
biologiczne – niewykorzystane woreczki z krwią i prawe podudzie,
które z idealną precyzją odpiłował tuż pod kolanem.
Podudzie było zawinięte w biodegradowalną plastikową
torbę, którą po dotarciu do schodni musiał nieść oburącz,
tak była ciężka.
Doktor był lekko zamroczony, ale nie na tyle, żeby nie
zdawać sobie sprawy, że na trzeźwo nigdy nie przyszłoby mu
do głowy taszczyć ze sobą ludzkie części ciała, zamiast jak
zwykle przekazać je do spalarni. Tak bardzo jednak wkurzył
się na swojego klienta, że ta przyjemność była warta ryzyka.
A było ono niewielkie. Bardzo niewielkie.
Wydano ostrzeżenie przed sztormem. Kiedy już zostawi
za sobą te pogmatwane ścieżki, potem wąskie przejście, które
można było pokonać tylko w pozycji pochylonej, i korytarz
z żółtymi przewodami klimatyzacyjnymi prowadzący
do windy towarowej, to na pokładzie na pewno nie spotka
żywej duszy.
Poza tym miejsce, które wybrał na pozbycie się odciętego
kawałka nogi, nie było pod nadzorem kamer.
Może i jestem podpity, ale na pewno nie głupi.
Dotarł do ostatniego odcinka drogi, platformy u góry
schodów, z których – jeśli w ogóle – korzysta raz w miesiącu
co najwyżej ekipa konserwatorska, i otworzył ciężkie
drzwi z okrągłym okienkiem.
Poczuł na twarzy gwałtowne uderzenie wiatru; miał
wrażenie, jakby musiał pokonać niewidzialną ścianę, żeby
w ogóle wyjść na pokład.
Świeże powietrze sprawiło, że siadło mu krążenie.
W pierwszej chwili zakręciło mu się w głowie, ale szybko
wziął się w garść, a smakujący solą wiatr zaczął go otrzeźwiać.
Chwiał się już nie z powodu wypitego alkoholu, tylko
ze względu na silne przechyły, które we wnętrzu wycieczkowca
„Sułtan Mórz” nie były tak odczuwalne ze względu
na stabilizatory.
Szedł po deskach pokładu na szeroko rozstawionych
nogach. Był na pokładzie 8 ½ , który dodano wyłącznie ze
względów wizualnych. Kiedy patrzyło się z daleka, nadawał
on rufie wycieczkowca bardziej dynamiczną linię, zupełnie
jak spojler w sportowym samochodzie.
Doktor dotarł do najbardziej wysuniętego skraju rufy
na bakburcie i wychylił się przez reling. W dole szalały fale
Oceanu Indyjskiego. Skierowane w tył reflektory oświetlały
pienisty ślad, ciągnący się za statkiem.
W zasadzie to chciał jeszcze coś powiedzieć, coś w rodzaju
Hasta la vista, baby albo No i to by było na tyle, ale
jakoś nic zabawnego nie przychodziło mu do głowy, więc
wysokim łukiem bez słowa wyrzucił torbę z fragmentem
nogi za burtę.
W teorii wrażenia były jakby ciut przyjemniejsze, pomyślał,
znowu odrobinkę bardziej trzeźwy.
Wiatr tak głośno świstał mu koło uszu, że nie miał szans
usłyszeć, jak noga plasnęła pięćdziesiąt metrów niżej o powierzchnię
wody. Za to jak najbardziej usłyszał głos za plecami:
– Co pan tam robi?
Odwrócił się gwałtownie.
Osobą, która tak śmiertelnie go przeraziła, nie był nikt
dorosły z obsługi, Bogu dzięki, na przykład z ochrony, tylko
mała dziewczynka, nie starsza od tej, którą dwa lata temu
zajął się, podobnie jak całą jej rodziną, u wybrzeży Afryki
Zachodniej. Siedziała po turecku obok skrzyni klimatyzatora
czy innego agregatu. Na sprawach technicznych doktor nie
znał się tak dobrze jak na skalpelach.
Ponieważ dziewczynka była tak mała, a otoczenie tak
ciemne, nie zauważył jej wcześniej. Nawet teraz, wpatrując
się w ciemność, widział tylko zarys jej postaci.
– Karmię ryby – powiedział zadowolony, że zabrzmiało to
tak spokojnie, w przeciwieństwie do tego, co czuł w środku.
Dziewczynka nie stanowiła dla niego fizycznego zagrożenia,
ale jako świadek była mu zupełnie niepotrzebna.
– Niedobrze panu? – spytała. Miała na sobie jasną sukienkę,
ciemne rajstopy i skafander. Ze względów bezpieczeństwa
nałożyła czerwoną kamizelkę ratunkową, jaka
leżała w szafie każdej z kabin.
Dzielna dziewczynka.
– Nie – odpowiedział i uśmiechnął się. – Czuję się świetnie.
Jak się nazywasz?
Jego oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Dziewczynka
miała długie do ramion włosy i lekko odstające uszy,
co jednak jej nie szpeciło. Wprost przeciwnie. Gotów był się
założyć, że w pełnym świetle można już było dostrzec w niej
atrakcyjną młodą kobietę, na jaką z pewnością wyrośnie.
– Anouk Lamar.
– Anouk? To francuskie zdrobnienie od imienia Anna,
zgadza się?
Dziewczynka uśmiechnęła się.
– Aha, skąd pan wie?
– Wiem też dużo innych rzeczy.
– Tak? To może wie pan też, dlaczego tu siedzę?
Jej bezczelny głosik brzmiał piskliwie, ponieważ musiała
przekrzykiwać wiatr.
– Malujesz morze – powiedział doktor.
Przycisnęła blok rysunkowy do piersi i uśmiechnęła się.
– To było łatwe. Co pan jeszcze wie?
– Że nic tu po tobie i już dawno powinnaś być w łóżku.
Gdzie twoi rodzice?
Dziewczynka westchnęła.
– Tata nie żyje, a gdzie się podziewa mama, nie mam
pojęcia. Często zostawia mnie wieczorami samą w kabinie.
– A tam ci się nudzi, co?
Przytaknęła.
– Zawsze wraca bardzo późno i śmierdzi. – Już nie mówiła
tak głośno. – Dymem. I piciem. I potem chrapie.
Doktor nie mógł powstrzymać śmiechu.
– Dorośli tak już czasem mają.
Żebyś tak mogła usłyszeć, jak ja chrapię. Wskazał na
blok rysunkowy.
– Udało ci się w ogóle cokolwiek narysować?
– Niee – pokręciła głową. – Wczoraj były piękne gwiazdy,
ale dzisiaj jest tylko ciemno.
– I zimno – dorzucił Doktor. – Co ty na to, żebyśmy
poszli poszukać twojej mamy?
Anouk wzruszyła ramionami. Nie wyglądała na specjalnie
ucieszoną, ale powiedziała:
– Okej, czemu nie.
Wstała, nie pomagając sobie rękami.
– Czasami jest w kasynie – powiedziała.
– O, to się nawet dobrze składa.
– Dlaczego?
– Bo wiem, jak tam dojść na skróty – powiedział doktor
z uśmiechem.
Rzucił ostatnie spojrzenie w morze, które w tym miejscu
było tak głębokie, że noga lekkoatlety przypuszczalnie nie
zdążyła jeszcze opaść na dno, potem wziął dziewczynkę za
rękę i poprowadził do schodni, z której niedawno wyszedł.

Kategorie: Literatura, Wydarzenia
Tagi: Amber